*

516 53 55
                                    


Od trzęsących niestabilnym, scenicznym podestem wibracji, rozchodzących się po sali spod gigantycznych głośników po obu stronach, nadal piszczy mi w uszach gdy odłączam gitarę od wzmacniacza i strzepując przepocone włosy, zbiegam na zaplecze. Rozwrzeszczana widownia skanduje zgodnie naszą nazwę, więc zdążam tylko upić łyk z puszki, gdy Gareth wciąga mnie z powrotem w pulsujące światła reflektorów.

Nigdy w życiu nie zebraliśmy tylu słuchaczy w tej zabitej deskami dziurze. Nigdy aż do teraz, gdy tajemniczy jegomość sprosił na koncert połowę byłego rocznika ze szkoły, wraz z ich znajomymi, rodzinami, partnerami i diabli wiedzą kim jeszcze. Tajemniczy jegomość o cholernie atrakcyjnych, nasprayowanych włosach, machający do mnie z tłumu, ze spienionym piwem w plastikowym kubku, rozlewającym się na wszystkie strony z każdym jego energicznym susem w górę, w rytm ciągniętego przez Jeffa motywu instrumentalnego.

Uśmiecham się tak szeroko, że bolą mnie napięte mięśnie twarzy. Posyłam buziaka skaczącej tuż przy nim Robin, wydzierającej się na całe gardło. Widząc mój gest, teatralnie odgrywa omdlenie, na co Steve wachluje ją wolną ręką, zanosząc się pijackim śmiechem. Odgrywamy dalsze, wraz z naszą rosnącą ekscytacją coraz to głośniejsze scenki przez kilka następnych minut, krzycząc do siebie, skacząc, a ja dosłownie czuję jak promienieję zaraźliwym entuzjazmem, wywijając piruety i kłaniając się głęboko w kolorowych światłach. Znalazłem swoją widownię w tym zaskakująco licznym gronie, ale to ta dwójka zaszczepia we mnie niezliczone pokłady adrenaliny i endorfin. Czuję się jak wyściskany i wycałowany czterolatek, przekonany przez rozświergotane ciotki, jaki jest uroczy, utalentowany i najsłodszy na świecie. I bardzo mi z tym dobrze. Trochę jakby faktyczny, czteroletni ja gdzieś we mnie trząsł się z zachwytu nad skrawkiem czegoś, czego zawsze mu brakowało.

Grzeję się w reflektorach, w rozchichotanych wrzaskach, w tym ociekającym mieniącą się w świetle słodyczą ulotnym momencie, a przyjemny, chaotyczny szum wypełnia mi umysł. Przeszywają mnie przyjemne ciarki, biegnące od stóp, przez każdy nerw aż do mojej klatki piersiowej, obijając się o nią potężnymi uderzeniami gdy Jeff mocnym akcentem kończy utwór, a ostatnie dźwięki jego gitary toną w rozbudzonej na nowo burzy braw. Posyłam mu szeroki uśmiech, a on unosi kciuk do góry podczas gdy biegnę do mikrofonu. Łapię go mocno w jedną rękę i ciągnę za sobą statyw, wychylając się za scenę.

- Dzięki, Hawkins! - wołam zdartym głosem, odrzucając posklejane potem włosy do tyłu zamaszystym ruchem.

Nigdy wcześniej nie musiałem się tak wydzierać, bo nie było kogo przekrzykiwać. Ale zdecydowanie nie narzekam. Drę mordę ile wlezie, traktując pocharatane struny głosowe jak szczególnego rodzaju trofeum.

- Do zobaczenia za tydzień! - opieram na statywie łokieć, rozluźniając zmęczone barki.

Podczas gdy głośny tłum zaczyna toczyć się powoli do wyjścia, moją uwagę przykuwa drobna postać na samym tyle, za zbiegowiskiem. Wujek macha do mnie z uśmiechem, oparty o betonową, obwieszoną winylami ścianę. Gdy odpowiadam, szczerząc się do niego szeroko, kręci głową rozbawiony i wychodzi dyskretnie. Kochany staruszek. Nie opuszcza ani jednego wtorku, chociaż zna przebieg naszych koncertów na pamięć, łącznie z tekstami każdej z piosenek, które wywrzaskuję do butelek z szamponem prawie za każdym razem biorąc prysznic. Gdy byliśmy młodsi, odwiedzał nas podczas prób, zadowolony, że mam z kim odwalać takie rzeczy. Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz słuchał jak gramy. Jego noga podrygiwała energicznie, choć złożył ręce na piersi, a następnego dnia nucił nasze kawałki pod nosem, smażąc boczek w łagodnym świetle porannego słońca. I robi tak do dziś. Przyjemne ciepło zalewa moją klatkę piersiową. Jestem za niego tak cholernie wdzięczny.

steddie oneshot 2. // steve x eddieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz