*

577 42 13
                                    

Wystawiam prawą stopę na zewnątrz, zsuwając się ze skórzanego siedzenia. Zamykam blaszane, zimne drzwi cicho i ruszam przed siebie, wytężając wzrok w gęstej ciemności. Czuję na odkrytych łydkach, jak z każdym moim krokiem, pojedyncze źdźbła trawy, skroplone nocną rosą ocierają mi się o skórę. Wstrząsam ramionami, powstrzymując wywołane chłodnym dotykiem ciarki. Trwające nadal lato, po wielu tygodniach katowania miasta nieustannym, suchym skwarem, wraz z drugą połową sierpnia zdaje się zbliżać powoli do łagodniejszych, rzeźkich powiewów i mglistych poranków, gotowych wkrótce przynieść ze sobą wrzesień. Narazie jednak nadal chodzę w koszulkach przemoczonych potem po całym dniu ślęczenia w Family Video, z jednym jedynym wiatrakiem na ladzie, który Robin zazwyczaj zagarnia na swoją połowę tak, że do mnie w ciągu dnia ledwo dochodzi jakakolwiek silniejsza fala zimna.
Specjalnie idę o połowę wolniej niż szedłbym normalnie. Stresuję się. Nadal się stresuję. Eddie jest typem osoby, od której nigdy nie będę pewien czego się spodziewać, choćbym spędzał z nim dzień po dniu. A ostatnio widzieliśmy się w piątek. Kto wie co zaszło w głowie tego chłopaka od tego czasu? Kto wie czy myślał o mnie tak dużo jak ja o nim? Czy myślał o takich rzeczach jak ja? Czy kręcił się niespokojnie, nie będąc w stanie zmrużyć oka pod natłokiem nieustępującego, silniejszego niż kiedykolwiek pragnienia bliskości? Chociaż troszkę?
Przywołuję wspomnienie jego gęstych rzęs i miarowego, głośnego oddechu gdy zasnął skulony w rogu materaca trzy dni temu. Byłem wściekły na niego i Robin za całą tą zjaraną, kretyńską szopkę i porąbane gadki, którymi mnie obrzucali. Dodatkowo były w tym całym cyrku momenty, w których musiałem mocno skupiać się na wykonywanej akurat fizycznej czynności żeby nie popaść w mentalną, zawirowaną spiralę głębokiego kryzysu własnej tożsamości.
Po spędzeniu nocy z Eddiem dużo spraw rozjaśniło się w mojej głowie, nadając kształt i sens emocjom, których wcześniej nawet nie chciałem uznawać za prawdziwe. Ale coś w przebywaniu z Eddiem w większej grupce, patrzeniu jak on patrzy na mnie, oglądaniu jego interakcji z innymi, wysłuchiwaniu napakowanych podtekstami żartów, nie mogąc odpowiedzieć, tak jak może bym chciał, zawiązało ciasny supeł w moim żołądku, który rozluźniłaby tylko ta specjalna dawka ciepła, którą wszczepia mi Eddie z każdą sekundą przebywania razem sam na sam.
Zazdrość? Bez sensu. Tęsknota? Nie mam pojęcia. Monumentalne pragnienie pogłębienia wszystkiego, co tylko da się pogłębić? Co to ma w ogóle znaczyć, Steve?? Nie wiem. Po prostu chcę go przy mnie. Najbliżej jak się tylko da. Ciągle jest mi go mało i nie wiem co to znaczy.
Serce wali mi jak oszalałe, gdy staję przed jego rozświetloną przyczepą, jedynym źródłem światła wśród absolutnej czerni wokół. Nie czuję się ani trochę gotowy na wejście do środka i stanięcie twarzą w twarz ze wszystkimi, karygodnie gejowskimi pomysłami, które widok Eddiego wbija mi do głowy, więc staję pod uchylonymi oknami jak cholerny stalker i wpatruję się przed siebie nieobecnym wzrokiem, czując narastający w moim żołądku ścisk, jednocześnie strachu i ekscytacji.
Mam za sobą tyle krótkotrwałych relacji nastawionych tylko i wyłącznie na jednonocne wrażenia. Pomijając to, że pakowałem się w nie podświadomie bojąc się utracenia reputacji Wielkiego Harringtona, który zaliczył połowę szkoły, bywało naprawdę okej. Byłem przyzwyczajony i wszystko stało się powtarzalne, ale w tej momentami otępiającej rutynie była też moja bezpieczna ostoja, mój niepodważalny argument "Hej widzicie, jestem hetero!". Czasem było fajnie, nic specjalnego, było - minęło. Podobało mi się sprawianie przyjemności z otrzymaniem tego samego w zamian. A potem... potem przyszedł ostatni rok liceum i Billy Hargrove.
Był to dla mnie dziwny moment, w którym zacząłem... się zastanawiać. Poważnie się zastanawiać. Miałem wrażenie, że ktoś specjalnie rzucił we mnie Billy'm żeby uświadomić mi, że hetero, powtarzalna pętla jednonocnych randek, w którą sam wlazłem, nie jest czymś, czego naprawdę chcę. Że Wielki Harrington, który zaliczył pół szkoły, zwraca zdecydowanie za dużo uwagi na ciasne spodnie, w których ten nowy, powszechnie uznawany za atrakcyjnego chłopak, przychodzi do szkoły i paraduje tuż przed jego twarzą, jakby nie miał żadnych granic. Dalej skręca mnie w środku na wspomnienie mycia się po każdym wfie, rozglądając się wokół gorączkowo, żeby przypadkiem nie trafić pod prysznic z Billy'm. Co oczywiście było nieuniknione. Boże, nigdy w życiu tak intensywnie nie skupiałem się na tym, żeby nie patrzeć w dół. Myślałem, że umrę pod jego spojrzeniem.
A potem zrobiłem to, co umiałem robić najlepiej - pognałem na jednorazowe, niedługie spotkanie z jednym jedynym, oczywistym celem. Ale tym razem, zdecydowanie była to noc wyjęta z mojej uprzedniej, monotonnej pętli jednakowych nocy. Tym razem to nie ja byłem osobą oferującą spotkanie. Tym razem oddałem się w ręce Billy'ego Hargrove'a, z nadzieją że wybije mi z głowy te kretyńskie, gejowskie zapędy raz na zawsze. Że cokolwiek mi zrobi, ucieknę potem z wrzaskiem i nie pomyślę w ten sposób o drugim chłopaku już nigdy więcej.
I paradoksalnie, stało się zupełnie na odwrót. Billy nie potraktował naszego spotkania jako cokolwiek więcej niż szybki, niewiele znaczący numerek, ale mój mózg eksplodował. Dzięki Bogu, że znałem już Robin, bo bez niej na sto procent bym zwariował, przerażony wizją mojego ojca, dowiadujacego się co takiego odwalił jego perfekcyjny syn. Nie miałem najmniejszego pojęcia w czym biorę udział, ale tak bardzo mi się to podobało, mimo że czułem się jakbym popełniał karalne przestępstwo. Oczywiście potrzebowałem mnóstwa czasu, żeby być w stanie zezwolić samemu sobie na wracanie myślami do tamtej nocy, na pogodzenie się z tym, że to co czułem było przyjemne. Normalne. Pozytywne. Nie wymagające natychmiastowego zapomnienia i wyrzucenia do najgłębszych, mrocznych, niedostępnych zakamarków mojej osobowości. Nie zrozumiałem tego przez bardzo długi czas. Po liceum wróciłem w dobrze znaną mi już spiralę, częściowo mając nadzieję, że może już mi przeszło. Że mój chwilowy, gejowski wyskok był cenną lekcją, która zostanie jednak daleko w przeszłości, a ja będę w stanie ruszyć dalej, zapominając o tym drobnym potknięciu na mojej czystej karcie.
A potem pojawił się Eddie Munson i wszystko odwróciło się do góry nogami. Eddie był tak szczególny, że nie potrafię tego nawet określić. "Nie był, jest." - poprawiam się w myślach, mrugając szybko, wpatrzony w ciepłe światło z przyczepy. Nie chcę myśleć o nim jako o "było - minęło". Eddie jest czymś więcej niż krótkim eksperymentem, którego potrzebuję do sprawdzenia moich mentalnych wahań. Nigdy w życiu nie porównałbym nocy spędzonej z nim, do żadnej z minionych nocy, które poświęciłem innym osobom. Nie chcę przestawać sprawiać mu przyjemności, przez to jak niewyobrażalną, bezkresną przyjemność sprawia to mnie. Pojedyczna noc z Eddiem wypełniła mnie takim poczuciem spokoju, jakiego nie zaznałem u czyjegokolwiek boku, kiedykolwiek wcześniej. Billy zdążył w jedną noc uświadomić mi, że nie mogę zamknąć przed sobą drzwi, do których podejścia tak się bałem. Przez Eddiego, nie chce już nigdy zza nich wrócić. Tak strasznie go potrzebuję. I dlatego tak bardzo zżera mnie stres. Wiem, że bez niego, opuści mnie to pewniejsze, przyjemnie poczucie, które udało mi się osiągnąć gdy teraz myślę o tym, że podoba mi się chłopak. Bez niego wróciłbym do czystej paniki, której dałem się pożerać przez tak długi czas. Nie chcę nawet myśleć o Stevie Harringtonie sprzed Eddiego Munsona. Chcę zobaczyć Steve'a Harringtona, jakim mogę stać się, zostając u jego boku.
Odpychająca mnie do tyłu siła pchniętych drzwi, wyrywa mnie z głębokiego zamyślenia gwałtownie. Ślizgam się na mokrej trawie i odzyskuję równowagę w ostatniej chwili. Eddie, oświetlony od tyłu żółtawą poświatą z wewnątrz, staje w otwartych drzwiach, a na jego ukrytej w cieniu twarzy widzę zarys szerokiego uśmiechu. Odpowiadam mu tym samym, chociaż pewnie wyglądam żałośnie, a moje serce przyspiesza niemożliwie, budząc we mnie nagły napływ adrenaliny.
- Nareszcie, Harrington. - rzuca Eddie ochoczo, po czym znika z powrotem we wnętrzu przyczepy.
Stoję wpatrzony w rozwarte na oścież drzwi jak głupek, bo nie jestem pewien czego ode mnie oczekuje, a nie chce zrobić z siebie idioty podejmując niewłaściwe kroki. Wsadzam drżące dłonie do kieszeni, nerwowo bawiąc się wsadzonymi do jednej z nich kluczami z samochodu. Chłodny powiew unoszący się znad mokrej trawy, wspina się w górę moich nóg, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Słyszę jak Eddie łazi po camperze, krążąc między swoim pokojem, a salonem. Niestabilna posadzka i blaszane ściany drżą przez jego szybkie, sprężyste kroki.
Cofam się i podążam za nim od zewnątrz, nasłuchując dokąd się kieruje. Uśmiecham się pod nosem, bo chociaż go nie widzę, wiem, jak blisko jest, i coś w świadomości tego jak krząta się za ścianą, wypełnia mnie komfortowym spokojem. Słysząc jak stawia coś ciężkiego w kuchni, pukam cichutko w uchyloną szybę. Na ułamek sekundy zapada cisza, a potem Eddie otwiera okno na oścież i wychyla się do mnie, opierając łokcie na stalowym wykończeniu u dołu szyby. Zerkam na wytatuowane nietoperze nad jego prawym przedramieniem i potężne pierścienie, którymi z cichym brzękiem, mimowolnie uderza o blaszaną ścianę pod oknem.
- Dobry wieczór, Romeo! - szczerzy się do mnie, wachlując twarz otwartą dłonią.
Nie wiem o co mu chodzi, ale wygląda cholernie pięknie, więc wspinam się na palce i zaciskam pięści na oknie. Podnoszę się do góry, tak że gdy wyciągam szyję, nasze twarze spotykają się na tej samej wysokości, gdy on pochyla ku mnie wzrok, wychylając się na zewnątrz. Przez chwilę patrzy na mnie z tym szatańskim uśmieszkiem, a potem ujmuje moją napiętą szczękę łagodniej niż bym się tego spodziewał i zamyka przestrzeń między nami czułym pocałunkiem, który wyciska ze mnie ciche westchnienie.
Wilgotny dotyk jego ust rozluźnia moje mięśnie i wycisza wzburzone nerwy. Przymykam powieki spokojnie i pozwalam zmarszczonym brwiom na uniesienie się wraz z rosnącym, ciepłym ciśnieniem w moim brzuchu. Wystarczy ułamek sekundy, w którym Eddie wsuwa mi dłonie we włosy i przelotnie muska moją dolną wargę językiem, żeby moje kolana ugięły się pode mną jak miękka, niestabilna wata, a palce zacisnęły mocniej na oknie. Nachyla się coraz bardziej, ale chcę go jeszcze bliżej. Nogi drżą pode mną jak oszalałe, ale najchętniej ściągnąłbym go do siebie przez to głupie okno. Nie trwa to długo, ale gdy Eddie odkleja się ode mnie gwałtownie, posyłając mi porozumiewawczy, ciepły uśmiech, potrafię myśleć tylko o tym, że chcę więcej. "Nie odchodź, wracaj, wracaj do tego okna", myślę, patrząc jak znika we wnętrzu salonu. Wzdycham cicho, starając się przywrócić się do porządku. Twoje rozbrajające, przelotne buziaki doprowadzą mnie do szału, Munson.
Poprawiam oklapnięte włosy gorączkowo, wracając do otwartych nadal drzwi przyczepy, opierając się o zimną framugę prawym barkiem. Trącam przemoczoną podeszwą porzucony na ziemi karton pełen książek i grubych zeszytów.
- A to co? - wołam do Eddiego, starając się aby mój głos nie zdradził trwającego w mojej głowie napalonego chaosu.
Pojawia się w korytarzu, jego wzburzone włosy odgarnięte na plecy, czarna bandana huśtająca się na boki pod jego tylną kieszenią.
- Nasze dzisiejsze zajęcie, Stevie. - rzuca mi krótkie, intensywne spojrzenie.
Przełykam ślinę pospiesznie i odpowiadam mu pytającym wzrokiem.
- Nauczę cię grać w D&D. - mówi z palcem obkręconym wokół sprężystego kosmyka przy uchu, rozglądając się po kuchni jakby nadal czegoś szukał.
- Ee... - staram się nie zabrzmieć negatywnie, ale moje zawahanie wychodzi ze mnie w postaci jęku niezadowolenia. - ...okej?
Eddie przewraca oczami zniecierpliwiony, ale śmieje się serdecznie. Rozmyśla nad czymś głęboko przez chwilę, po czym stwierdza:
- Nie to nie, Harrington, ale któregoś dnia cię to czeka. Nie uciekniesz.
Kiwam głową ostrożnie, gdy ściąga grubą książkę z przepełnionej, uginajcej się pod ciężarem literatury półki nad wciśniętym w rogu siedzeniem kuchennym.
- Doedukujemy cię w inny sposób. - mruga do mnie, chowając papierową cegłę za plecami i kiwając głową na zwinięty na ziemi gruby koc. - Bierz go, Harrington.
Maszeruję do auta z kocem pod pachą, odrzucając wizję obściskiwania się w miękkim kokonie, z ciepłą granicą między nami, a spowitą w ciemności resztą świata. Spokój, Steve. Opanuj cholerne motylki, do diabła. Eddie zrównuje się ze mną po zamknięciu przyczepy, z rozbiegu zahaczając biodrem o moje udo. Chociaż omal nie schodzę na zawał pod jego dotykiem, utrzymuję brak przestrzeni między nami, a i on nie odsuwa się ani na moment, tak że nasze nogi ocierają się o siebie nieznacznie z każdym krokiem. Widzę kątem oka jak uśmiecha się pod nosem, gdy rozdzielamy się przed maską samochodu. Rzucam koc na tylne siedzenie, a Eddie odkłada przy nim książkę, po czym daje susa na przedni fotel pasażera. Obserwuję z zewnątrz przez chwilę jak przegląda się w lusterku, mierzwiąc gęstą grzywkę. Mruga do mnie gdy przypadkiem nawiązuję kontakt wzrokowy z jego odbiciem, przez co spuszczam głowę, przyłapany na gorącym uczynku i pospiesznie siadam obok niego. Rozważam czy bardziej chcę zapaść się pod ziemię czy przycisnąć go do oparcia fotela mocno i wycałować całą jego twarz.
To drugie. Zdecydowanie to drugie.
Eddie tupie ciężkim butem, przeglądając składnicę kaset ze schowka, wystawiając końcówkę języka w pełnym skupienia wyrazie twarzy.
- Stevie, pamiętasz zasady? - mruczy pod nosem, nie odrywając wzroku od kaset. - Z tym całowaniem, kiedy tylko chcesz?
Przełykam ślinę, udaje mi się odburknąć niepewne "Mhm", ale postanawiam chwilowo się powstrzymać. Chwilowo.
Przekręcam kluczyk w stacyjce i wycofuję, a silnik budzi się z głębokim, przyjemnym pomrukiem. Eddie siada wygodnie, rozkładając nogi tak szeroko, że szturcham go wierzchem dłoni w kolano przy zmianie biegu, na co nie wzdryga się ani odrobinę, za to ja zaciskam palce na kierownicy tak mocno, że bieleją mi knykcie. Dałbym wszystko za chwilową możliwość zablokowania mojej bujnej wyobraźni.
Eddie startuje jedną z kaset, po czym przeciąga się na siedzeniu mocno, wydając z siebie głośne westchnienie. Robi to specjalnie. Przewracam oczami, tracąc cierpliwość do jego głupawych wybryków mających na celu jak najszybsze wyprowadzenie mnie z równowagi i odchrząkuję, zjeżdżając z wysypanej żwirem drogi w czarną ścianę wysokiego lasu. Jest środek nocy, więc przez uchylone szyby nie dociera do nas zupełnie nic poza łagodnym szumem rozpędzonego auta, sunącego po wilgotnym asfalcie. Mrużę oczy i wytężam wzrok, starając się bacznie obserwować oświetlony siarczyście żółtym blaskiem odcinek drogi przed nami.
Jestem wdzięczny, że Eddie poświęca mi noc. Tylko mi. Nasze ostatnie spotkanie, dzielone z innymi, uświadomiło mi jak bardzo brakowało mi Eddiego w wersji "sam na sam". Nie żebym przy niej nie umierał ze stresu, ale w tym paradoksalnym, szczególnym przypadku, zaawansowany stan podzawałowy łączy się u mnie z niezwykłym odprężeniem i ewentualną obietnicą bezkresnej przyjemności. Podoba mi się jak Eddie daje mi przestrzeń na wszystko na co mam ochotę, podoba mi się też jak sam wkrada się w nią ze swoim zapachem dymu, ciepłym dotykiem i mniej czy bardziej łagodnymi gestami, o które nie muszę prosić go na głos. Mam chwilami wrażenie, że Eddie lepiej wie co chciałbym dostać, niż ja sam.
Zastanawia mnie jak wygląda jego... przeszłość w tym zakresie. Jak wielu osobom oddałeś się przede mną, Eddie? Jak wiele osób oddało się tobie? Z jednej strony nie wierzę, że mógłby mieć jakiekolwiek trudności ze znalezieniem chętnych, a z drugiej coś we mnie nie chce sobie tego wyobrażać, oszukując mnie, że może Eddie po prostu dobrze rozumie sam siebie. Może nie przechodził przez eksperymentalne fazy próbne, w mojej historii znane jako Billy Hargrove. Może nie potrzebował eksperymentalnych faz próbnych, od zawsze wiedząc kim jest? Mój mózg wciska mi wszystkie te pomysły, naiwnie starając się utrzymać Eddiego wyłącznie u mojego boku. Tak naprawdę jestem świadomy, że ten napalony, atrakcyjny chłopak o głębokim, intensywnym spojrzeniu i pełnych, rumianych ustach, flirtujący ze wszystkim co popadnie, poleciałby do takiego Billy'ego jeszcze szybciej niż zrobiłem to ja, szczególnie biorąc pod uwagę prawdopodobny brak załamania nerwowego gdzieś po drodze w jego przypadku. Postanawiam nie łudzić się dłużej, że Eddie jest mniej doświadczony niż ja, bo to totalna głupota, stworzona w moim umyśle na potrzebę Wielkiego Harringtona o wielkim ego, który stawiał kolejne osoby na pozbawionej satysfakcji półce "zaliczonych", jak zdobywane raz po raz, chroniące jego niepodważalną reputację trofea. Eddie Munson nigdy w życiu nie trafił na tę półkę. Eddie Munson wyśmiał ją i zburzył doszczętnie każdym złożonym na mojej szyi piekącym śladem, każdym szarpnięciem za moje włosy, każdym przesączonym czystą rozkoszą, przynaglonym szeptem, którym wypowiedział moje imię. Nie wiem skąd wiedział jak to zrobić, ale otworzył dla mnie furtki do najszczerszych form fizycznej i mentalnej przyjemności, za którymi tak bardzo chcę się rozgościć na stałe.
Nad Lovers' Lake bywałem tak często, że trafiłbym tam z zamkniętymi oczami. Z łatwością wprowadzam samochód w ostre zakręty wijącej się przez las szosy, pnąc się powoli w górę niskiego zbocza. A potem w dół, prosto przez dobre dziesięć minut, w lewo, w prawo, znów w prawo. Manewruję kierownicą lewą ręką, walcząc ze sobą żeby prawej nie położyć Eddiemu na kolanie, co robiłem na tej trasie tak wiele razy, wioząc ze sobą kolejne dziewczyny, których nawet nie pamiętam już z imienia. Obecność Eddiego wprowadza mnie jednak w całkowicie nowy nastrój.
Cichy utwór The Police wypełnia przyjemnie napiętą atmosferę w aucie, a słowa piosenki przyprawiają mnie o łagodne rumieńce. Od czasu do czasu Eddie zaczyna nawijać, zawsze schodząc na niestworzone tematy związane z kampanią D&D albo Bóg wie czym, ale przyjemnie prowadzi mi się słuchając ekscytacji w jego głosie, mimo, że nie wnoszę niczego konkretnego do rozmowy. Oddycham głęboko, a moja klatka piersiowa unosi się wysoko z każdym wdechem. Czuję się tak dobrze, że mógłbym jechać tak w nieskończoność, w pachnącej jak Eddie i nocne powietrze, trwającej chwili.
Wkrótce zjeżdżam na wąski parking, oświetlony chłodnym blaskiem starej, krzywej latarni. Eddie wystawia głowę za okno, gapi się przez chwilę, po czym rzuca mi rozbawione spojrzenie gdy zaciągam hamulec ręczny.
- Jakiś problem? - unoszę brwi, szykując się na niechybne wyśmianie.
Jego wpatrzone we mnie oczy błyszczą czymś między zaintrygowaniem, radością i rozbawieniem. No jasne, że rozbawieniem. Bardzo zabawna sytuacja, Eddie, Wielki Harrington zabrał cię w miejsce, w które przywiózł już połowę szkoły. Przygotowuję się na wysłuchanie głośnej salwy jego śmiechu, ale słyszę tylko jak odpowiada łagodnie:
- Nic takiego, Stevie. - i posyła mi krótki uśmiech.
Chłodne powietrze na zewnątrz pachnie lasem i świeżo wygaszonym ogniskiem. Jest zimniej niż myślałem, że będzie, ale nie na tyle, żeby mi to przeszkadzało. Rzucam w Eddiego wymiętą paczką solonych chipsów, które wsadziłem po południu do bagażnika specjalnie dla niego. Zręcznie łapie je w locie i mruga do mnie w podziękowaniu, po czym najwidoczniej traci zainteresowanie czymkolwiek innym poza rozlewającą się przed nami, szeroką taflą jeziora pogrążonego w mroku. Biegnie przed siebie jak głupi, ślizgając się na szerokim pasie trawy, wyjąc na cały głos jedną z piosenek, której słuchaliśmy w aucie.
- Nie wpadnij do wody, Munson!! - warczę głośno, na co przerywa operową arię żeby parsknąć ostrym śmiechem.
Przewracam oczami z głośnym westchnieniem i wyciągam z bagażnika smukłą butlę czereśniowego wina. Jestem bardzo romantyczny, wiem. Maszeruję przez parking pospiesznie, z kocem pod pachą, winem w drążącej dłoni, nieporęcznie grubą książką w drugiej i kluczem z auta w zębach, podczas gdy Eddie panoszy się po okolicy, wyjąc jak do cholernego księżyca. Rozglądam się nerwowo w poszukiwaniu innych osób czy aut, ale jesteśmy sami. Wiekowa żarówka latarni na parkingu mruga niemrawo, ledwo oświetlając dojście do jeziora. Mijam dogasające kawałki zwęglonego drewna w otoczonym kamieniami miejscu na ognisko i zaciągam się przyjemną wonią ciepłego dymu. Zatrzymuję się kawałek od tafli wody, znad której pełznie powoli mroźna, mleczna mgła, osadzająca się na kępkach gęstej trawy. Przykucam nad ziemią i rozkładam gruby koc, nieudolnie schylając się do jego odległych rogów.
- Może byś mi tak pomógł?? - wołam zniecierpliwiony do Eddiego, który chrupiąc chipsy, walczy z wyimaginowanym przeciwnikiem w ręce z długim, kolczastym patykiem jak z mieczem.
Mruczy coś pod nosem tym cholernym, zawziętym tonem, który słyszałem wcześniej gdy prowadził kampanię, po czym odgrywa przesadnie głośną i dramatyczną scenę krwawego zwycięstwa. Obserwuję go ze zmarszczonymi głęboko brwiami, trzymając ręce na biodrach i posyłając mu groźne spojrzenie, a gdy przez kolejne pół minuty dobija konającego wroga, wzdycham głośno i odwracam się do niego plecami na znak głębokiego niezadowolenia. Klękam niezgrabnie na kocu i rozkładam resztę rzeczy. Wstydzę się przyniesionego wina. Zdecydowanie nie jest to ruch godny "wyluzowanego Stevena Harringtona, któremu zależy, ale nie za bardzo", jakby to powiedziała Robin. Co ja sobie myślałem? Drapię się w czubek głowy nerwowo, nie mogąc zdecydować czy jestem uroczo naiwny, czy po prostu głupi, gdy nagle...
ŁAPS.
Drę mordę ile sił w płucach, wymachując wszystkim czym tylko mogę, gdy czuję silny uścisk łapiących mnie wokół pasa rąk. Ciągnąca mnie od tyłu siła wyrywa mnie nad ziemię, a ja wyrywam się z powrotem, piszcząc jak oszalały.
- TO JA IDIOTO, A NIE JAKIŚ CHOLERNY DIABEŁ, USPOKOISZ SIĘ?? - Eddie nie zwalnia zaciśniętych na mnie rąk, które przez chaotyczną szamotaninę lądują pod moimi pachami.
- PUSZCZAJ, MUNSON, DO CHOLERY JASNEJ, ZOSTAW...! - okładam pięściami jego napięte przedramiona, głęboko zaniepokojony czując jak moje stopy dyndają bezradnie w powietrzu, rozkołysane nagłym ruchem.
Eddie ryczy ze śmiechu, przez co traci kontrolę nad uchwytem, a mój ciężar zwala się na niego z całą siłą. Traci równowagę i pada na trawę do tyłu, a ja lecę za nim bezwładnie jak szmaciana lalka, lądując plecami na jego brzuchu z impetem. Eddie rozkłada się na trawie rechocząc głośno, a ja czuję się dogłębnie upokorzony. Ani myślę wstawać, bo 1. nie mam kurna siły, którą zużyłem podczas rozpaczliwej walki na śmierć i życie, 2. nie chcę żeby Eddie zobaczył moją pomidorowo czerwoną twarz, 3. zaskakująco wygodnie jest mi między jego nogami. Chwila, co?
- Kto by pomyślał, że Steve Harrington drze mordę jak najprawdziwsza dama w opresji.. - słyszę jak Eddie przedrzeźnia mnie nad moim uchem, naśladując moje piski przerażenia, na co nieudolnie próbuję go uciszyć, unosząc ręce nad głową, starając się na oślep rąbnąć go w twarz.
Śmieje się jeszcze głośniej gdy chybiam i łapie mnie za nadgarstki zaciśniętych w pięści rąk.
- No już, Wielki, Silny Chłopcze, uspokój się. - parska głębokim tonem, przypadkiem (albo i nie) znajdując się tak blisko mojego ucha, że trąca je ustami, gdy mówi.
Przeszywają mnie lodowate ciarki, a mój kręgosłup napina się gwałtownie, odskakując od Eddiego pospiesznie. Spokój, spokój, spokój, Steve.
- Sam się uspokój, Munson. - moje warknięcie, którym chciałem go obrzucić, okazuje się słabym prychnięciem, brzmiącym niemal jak płytkie westchnienie.
Zabiję się zaraz. Nie tak to miało wyglądać. Planowałem odbić jego durną gadkę oschłym tonem, a zamiast tego wzdycham do niego, uwięziony w mocnym uścisku, nawet po odsunięciu czując jego napięty brzuch na plecach. Dziękuję bogu za jego następny ruch, czując jak oddech spłyca mi się niebezpiecznie. Eddie uwalnia mnie łagodnie, wyczuwając moje zakłopotanie. Wspina się na nogi, przy czym popycha mnie lekko do przodu, a potem nadal ze śmiechem, czochra moje wilgotne od potu włosy i wraca na koc jakby nigdy nic, jakby nie mruczał mi do ucha jak kretyn dwie sekundy temu. Wgapiam się w niego z uchylonymi wargami, czując palącą suchość w ustach. Jestem na to bardzo zły, ale ciągnie mnie z powrotem w jego ramiona, zamiast jak najdalej stąd. Prycham pod nosem i czując się zupełnie pokonany, dźwigam się do góry i idę za nim. Cholerny, kurna, Munson.
Siadam na przeciwko niego, dzielnie wytrzymując jego dwuznaczny wzrok. Jak w głupawej komedii, cichy moment między nami wypełnia dźwięk otaczających nas, schowanych w wysokiej trawie świerszczy, co tylko jeszcze bardziej rozbawia Eddiego. Tym razem nie jestem w stanie utrzymać poważnej miny. Jego durny, zdecydowanie zbyt głośny śmiech jest zaraźliwy i przyprawia mnie o przyjemne ciarki. Daję za wygraną i uśmiecham się do niego słabo.
- Chyba przyda ci się coś mocnego po tym bohaterskim pojedynku, Stevie. - odwzajemnia mój uśmiech, kiwając głową na butelkę wina.
Jestem wdzięczny, że nie wyśmiewa mnie za przyniesienie go. Czując pulsującą mi nadal w żyłach adrenalinę, biorę długi łyk, po czym ocieram usta wierzchem dłoni. Wyrównuję przynaglony oddech, gdy Eddie odbiera mi butelkę i upija trochę.
Od wilgotnej, wysokiej trawy ciągnie zimnem, pachnącym zamokniętą ziemią, przez co czuję jak mimo nadal zarumienionych policzków, mój nos i odkryte nogi zaczynają marznąć w nocnym powietrzu. Słodki alkohol rozgrzewa jednak mój przełyk, a Eddie przysuwa się do mnie tak blisko, że szybko zapominam o chłodzie. Przyciskam prawe udo do jego, trącając zahaczony o jego szlufkę łańcuch i opieram za nim rękę, tak, że prawie go obejmuję. W odpowiedzi na mój ruch, odchyla się lekko do tyłu, przylegając plecami do mojej opiętej koszulki, co budzi drobne motylki w mojej klatce piersiowej. Blade światło latarni z parkingu dociera do nas na tyle, że widzę wyraźnie skraj koca i kawałek trawy przed nim, ale szumiąca cicho woda gdzieś dalej, niknie w całkowitej ciemności.
- Chyba powinienem uznać przebywanie ze Stevenem Harringtonem w tym miejscu za niebywały zaszczyt, hm? - odzywa się Eddie, kręcąc opróżnianą przez nas powoli butelką, patrząc przed siebie z niewyraźnym uśmiechem.
Zwilżam usta i spuszczam wzrok na swoje buty. Jak mam ci to powiedzieć, Eddie? Jak powiedzieć ci, że jesteś jedyną osobą, z którą przebywanie tu naprawdę sprawia mi przyjemność? Jedyną osobą, która budzi we mnie tak głębokie emocje i niemożliwe do powstrzymania, rozszalałe motylki w moim napiętym, podekscytowanym ciele, błagającym o twój choćby najdrobniejszy dotyk?
Otwieram usta, nie mając nawet pojęcia, co powiem, ale Eddie uprzedza mnie, splatając palce lewej dłoni z moimi. Od razu robi mi się trochę lżej, a gula w moim gardle maleje.
- Mam wrażenie, że jestem całkiem inną osobą niż w liceum, Eddie. - odzywam się w końcu.
Spogląda na mnie uważnym wzrokiem, widzę jak lekki rumieniec oblewa jego nos. Przechodzi mi przez myśl, że może podoba mu się jak wypowiadam jego imię, którego nie używam aż tak często. Zapisuję to w pamięci.
- Nawet nie wiesz ile robisz dla mnie samą twoją obecnością. - kontynuuję łagodnym tonem. - Jesteś jak jakiś... przełącznik mojego trybu funkcjonowania. Mogę przy Tobie oddychać.
Nie odrywa ode mnie wzroku, mrugając powoli, opierając się o mnie całym ciężarem, tak żebym czuł go przy sobie bez przerwy. Dzięki bogu, że czytasz mi w myślach, Eddie. Bez słowa pozwala mi mówić dalej, a cisza którą mi odpowiada nie jest ani trochę nieprzyjemna. Bez ani jednego słowa z jego strony, potrafię wyczuć w niej czułą, bezpieczną przestrzeń i uważny, uroczy moment, w którym po prostu mnie słucha.
- I... ciężko mi oderwać się od korzystania z tego jak pierwszy raz, w końcu nie uważam tego, czego chcę za nieodpowiednie. - ostrożnie zbieram myśli, walcząc z dezorientującym posmakiem wina na języku. - Ciężko mi odsunąć od siebie to jak dobrze czuję się przy Tobie.
Marszczy brwi na chwilkę, a ja nie mam pojęcia czy to co mówię ma choć odrobinę sensu.
- Kto powiedział cokolwiek o odsuwaniu? - ciepła skóra na jego karku ociera się o moje ramię. - Chętnie posłużę ci za ludzkie źródło przyjemności, Stevie.
Posyła mi żartobliwy uśmiech, więc parskam pod nosem. Zauważa jednak, że nie odwzajemniam spojrzenia i odzywa się poważniejszym tonem:
- Cieszę się, że to mówisz. Przez chwilę bałem się, że zwiejesz po tamtej nocy i cała sprawa minie, jakby nigdy jej nie było.
Tym razem ja marszczę brwi. Bał się? Że go oleję? Ja, który ledwo potrafię myśleć o czymkolwiek poza nim?
- Za dużo miałem takich sytuacji. - ścisza głos, a ja nie wierzę własnym uszom. - Hej, Eddie, u Ciebie w sobotę? Jasne. Hej, Eddie, fajnie było, ale nie podchodź do mnie w szkole, bo nie chcę żeby ktoś zobaczył mnie u Twojego boku. Hej, Eddie, było super, ale zapomnijmy o tym. Hej, Eddie, w sumie dobrze się bawiłem, ale tak naprawdę to był tylko zakład. Hej, Eddie, wiem, że puszczasz się z każdym, możemy spotkać się w środę, ale nie mów nikomu. Hej, Eddie, przelecę cię dwa razy na parkingu, a potem opowiem wszystkim jaki z ciebie pedał.
W miarę jak mówi, coraz bardziej wymachuje rękami, odsuwając się ode mnie podświadomie. Wgapiam się w niego jak zaklęty, na jego rozhuśtane ruchem włosy, rozbudzone, rozbiegane oczy i zaciśnięte na butelce palce. Nie jestem w stanie określić, co czuję. Coś we mnie chce mocno przyciągnąć go do siebie i nigdy nie wypuścić, żeby jedynym co usłyszy odtąd było to, jak jest dla mnie cholernie ważny. Gdy jego głos załamuje się przy ostatnim zdaniu, nie wytrzymuję i przerywam mu, ujmując jego rozpalony policzek.
- Hej, Eddie. - mówię cichutko, ale wyraźnie, tak żeby skupił na mnie całą uwagę.
Patrzy na mnie tymi wielkimi oczami, widzę jak jakaś jego rozdrażniona, złamana część gotowa jest usłyszeć coś równie chorego, jak wypowiedzi, które przed chwilą zacytował.
- Nigdzie się nie wybieram. - kończę stanowczo, głaszcząc kciukiem jego łagodne rumieńce.
Śmieje się słabo i szybkim ruchem przyciska czoło do mojego, jakby chciał zapewnić sam siebie, że jestem obok. Pozwalam mu na kilka minut cichutkiego, bezpiecznego dotyku, nie odrywając dłoni od jego twarzy. Boże, chyba kocham Eddiego Munsona.
Gdy odsuwa się niechętnie po chwili, chłodne powietrze wkrada się w przestrzeń między nami, ale nie zamierzam wypuszczać go za daleko. Choć nie mówi tego na głos, wiem że w tej chwili potrzebuje ciepła bardziej niż ja. Obręcam go za ramiona, na co reaguje szczerym śmiechem, który rozgrzewa mnie od środka. Robię mu miejsce między nogami i przyciągam go blisko, tak że opiera się plecami o mój brzuch, a jego włosy łaskoczą mnie w szyję. Obejmuję go szczelnie wokół klatki piersiowej i opieram podbródek na jego miękkiej czuprynie. Czuję jak uśmiecha się szeroko i wtula się we mnie, rozkładając się wygodnie jak w fotelu. Wierci się chwilę, szukając najlepszej pozycji, po czym sięga po porzuconą po drugiej stronie koca książkę. Dzieli się ze mną resztką wina, przez które zaczyna poważnie kręcić mi się w głowie, a gdy opróżniamy butelkę, podaje mi otwartą na pierwszej stronie książkę w wyciągniętej w górę dłoni.
- Czytaj, Stevie. - mówi. - Czas najwyższy, żebyś poznał wielką twórczość pana Tolkiena.
Unoszę jedną brew zdezorientowany.
- Pana Tolkiena? - jęczę, odbierając papierową cegłę.
- Otóż to. - Eddie najwidoczniej czerpie wielką radość z mojej niewiedzy, bo jego wciśnięte we mnie ramiona drżą gdy chichocze jak głupi.
Wysilam wzrok z całej siły, bo światło dochodzące do nas z parkingu ledwo pozwala mi na wyróżnienie pojedynczych słów na kartkach. Za wszelką cenę chcę jednak sprawić przyjemność temu wtulonemu we mnie debilowi, w czym zdecydowanie nie pomaga mi plączące myśli upojenie alkoholowe.
- Ee... - zaczynam się jąkać.
- Dobrze Ci idzie. - wtrąca Eddie.
- Cicho bądź. - warczę mu nad uchem, na co wzdryga się nieznacznie, a jego palce zaciskają się na moim kolanie.
Ciekawe, Munson. Bardzo, bardzo ciekawe. Uśmiecham się pod nosem i wracam do prób rozszyfrowania tekstu.
- Rozdział pierwszy, "Zabawa z dawna oczekiwana" - parskam krótkim śmiechem, spodziewając się tego samego po Eddiem, a gdy nie reaguje, uznaję, że moja mentalność widocznie zatrzymała się jednak w liceum - ...ee... Kiedy pan Dild... Czekaj, co? Nie, nie, czekaj... pan Bilbo...pan Bilbo Daggins...
- Wow, Harrington, wiedziałem żeby nie przeceniać ilorazu inteligencji elity Hawkins High, ale czytania to byłem pewien że też was uczyli...
Trzepię go w ten głupi łeb, na co wyje ze śmiechu, unosząc twarz ku niebu. Podążając za jego wzrokiem, zauważam zbierające się nad jeziorem ciężkie, burzowe chmury, przysłaniające zupełnie widzialne wcześniej gwiazdy. Myślę sobie, że zaraz zmokniemy zlani potężną ulewą, ale nie chcę przerywać trwającej chwili, ani wypuszczać Eddiego z uścisku. Wracam do książki i tym razem udaje mi się odczytać więcej.
Cichym głosem czytam Eddiemu pierwszy rozdział, sam nadal nie mając zielonego pojęcia o czym jest. Eddie wybucha głośnym śmiechem za każdym razem gdy przekręcam nieludzko długą nazwę własną i przedrzeźnia mnie gdy staram się poprawiać. Mimo coraz chłodniejszego wiatru znad wody, jest mi ciepło. Staram się skupiać na tekście najbardziej jak umiem, ale lekko pijany mózg wciąż ściąga moją uwagę na to, jak ciasno Eddie przylega do mojego brzucha i jak serce dudni mi w piersi za każdym razem gdy poprawiając pozycję, jego sztywny pasek ociera się o moje ciasne jeansy. Czy one zawsze były aż tak ciasne??
Słowa rozmywają mi się przed oczami coraz bardziej, a Eddie odchyla wkrótce głowę do tyłu, opierając szyję na moim ramieniu. Walczę ze sobą przez chwilę, gapiąc się na drżącą w mojej dłoni książkę, dukając bezsensowne zdania prawie szeptem.
- Harrington? - przywołuje moje spojrzenie, uśmiechając się do mnie z dołu.
Biorę szybki, płytki wdech, patrząc na jego odsłoniętą szyję i wygięte usta. Wypuszczam książkę z lewej ręki i pochylam się. Stykam moje czoło z jego grzywką i nie umiem powstrzymać głębokiego westchnienia, gdy Eddie muska wargami moją szczękę. Zwilżam usta, żeby go pocałować, gdy niespodziewanie uderza nas monumentalna ściana lodowatego deszczu. Wybuchamy śmiechem, mrużąc oczy pod spadającymi, ciężkimi kroplami.
Eddie podnosi się pospiesznie i dźwiga mnie do góry za rękę zaskakująco silnym ruchem. Zanim zdążymy z grubsza wytrzepać koc z przyklejonej od spodu trawy, czuję jak z czubka głowy spływają mi obfite strugi wody, a moje włosy kleją mi się do czoła nieprzyjemnie. Eddie chowa książkę pod koszulką, przyciskając ją do siebie jak największy skarb świata, a drugą ręką ciągnie mnie raptownie w górę ledwo widocznej ścieżki. Mrugam gorączkowo, ale przez szybki ruch i siekący deszcz światło latarni i zalany parking przed nami rozmywają się w moich oczach w jedną wielką, mokrą plamę. Gdy w końcu wpadamy na zimną karoserię auta, jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, z ubraniami lepiącymi się do skóry, brudnymi kałużami, chlapiącymi w butach, przesiąkniętymi skarpetkami i ciężkimi od wilgoci włosami.
Grzebię w kieszeni gorączkowo, a Eddie szarpie za klamkę jak głupi, jakby miało mu to coś dać. Otwieram samochód, a on daje susa na tylne siedzenie i trzepie czupryną jak mokry pies. Gdy waham się w otwartych drzwiach, czując jak potężne salwy deszczu smagają mnie po plecach, przewraca oczami i wciąga mnie do środka z uśmiechem. Pchnięte silnym wiatrem drzwi zatrzaskują się za mną, zamykając nas w bezpiecznej blaszanej puszce.
Znajduję się tak blisko Eddiego, że słyszę jak szczęka zębami z zimna. Po jego twarzy spływają grube krople, ześlizgujące się z jego skręconej wilgocią grzywki. Mimowolnie przyciskam się do niego jeszcze bardziej, sam czując przebiegające mi po plecach lodowate ciarki. Wyciąga spod koszulki napęczniałą książkę i krzywiąc się nieznacznie kładzie ją delikatnie na przednim siedzeniu.
- Wybacz. - rzucam, na co parska pod nosem.
- Chętnie Ci wybaczę, Harrington, jeśli tylko doczekam na to szansy, a nie zamarznę w twoim pięknym aucie. - odpowiada, przechodząc niemal w szept, gdy jego głos załamuje się przez drżenie jego szczęki.
Rozglądam się pospiesznie, przychodzi mi na myśl, że w bagażniku mogą znajdować się porzucone swetry czy bluzy pierdyliarda osób, które dziennie podwożę do szkoły czy pracy. Sprawa jest wątpliwa, ale w tej sytuacji to nasz jedyny ewentualny ratunek.
- Zobaczę w bagażniku, może mam bluzę... - Eddie nie czeka aż skończę i wspina się po oparciu fotela, prawie włażąc do bagażnika.
Opiera kolana na siedzeniu, przyciska uda do oparcia i całym tułowiem sięga w dół do wnętrza bagażnika. Gapię się na jego opięte spodnie i mokrą bandanę w tylnej kieszeni, skupiając całą moją wolę na trzymaniu rąk przy sobie.
- Steve, wiem, że gapisz mi się na tyłek.
Wybucham wymuszonym, zdecydowanie zbyt głośnym śmiechem i odwracam głowę tak szybko, że coś strzela mi w karku. Przyciskam zmarznięty policzek do szyby, jakby coś szczególnie interesującego przykuło moją uwagę w ciemnym, zalanym parkingu na zewnątrz.
- Nie przeszkadzaj sobie. - słyszę jak Eddie szpera w bagażniku rozbawiony.
Idioto, po co się gapiłeś? Po co?? NIC MNIE TO NIE OBCHODZI, ŻE EDDIE MA CHOLERNIE PRZYJEMNY DLA OKA TYŁEK.
- Przykro mi Harrington, ale są tu tylko jakieś szmaty, których przeznaczenia nie chcę nawet znać, dwa polaroidy twoich dzieci, spleśniały banan i cholerna trąbka. - Eddie wraca na siedzenie, głośno uderzając butami o podłoże. - Bardzo ciekawy zestaw, ale nic chroniącego przed ewentualnym zagrożeniem odmrożenia kończyn.
Odwracam się do niego, bo nie chcę być niemiły, ale jest mi bardzo, bardzo głupio, więc nie patrzę mu w oczy. Przynajmniej od rumieńców robi mi się trochę cieplej. Ciężkie, zwalajace się na samochód masy deszczu walą o dach i przednią szybę tak głośno, że mam nadzieję, że Eddie nie słyszy mojego przyspieszonego, dudniącego jak oszalałe serca. Przez chwilę zbieram w sobie resztki pewności siebie, i decyduję nie zachowywać się jak głupek.
Otwieram ręce przed trzęsącym się na siedzeniu Eddiem, który nie potrzebuje dalszego zapraszania, żeby przylgnąć do mnie ciasno. Nasze ubrania dalej są nieprzyjemnie przemoczone i przy otarciu, wyciśnięta z materiału woda spływa z nas na siedzenie. Szyby zaparowują szybko, odgradzając nas od nocy za oknem mleczną zasłoną. Pocieram mokrą, czarną koszulkę Eddiego, marszczącą się na jego plecach pod moim dotykiem, a on obejmuje mnie ciasno, próbując mnie ogrzać. Skutecznie. Krótkie sekundy jego bliskości sprawiają, że krew w moich żyłach płynie coraz szybciej, rozgrzewając po kolei każdy mój narząd. Gdy Eddie trzęsie się trochę mniej, przeczesuję czule jego splątane włosy, odgarniając mu je z wilgotnego czoła. Naturalny zapach jego skóry przyprawia mnie o przyjemne zawroty głowy, a hałaśliwy deszcz wybija mi z mózgu resztki trzeźwych myśli.
- Jesteś zdecydowanie moim ulubionym ludzkim grzejnikiem, Harrington. - odzywa się po chwili, kreśląc drobne kółka palcem na moim mostku. - Wiedziałeś, że w niektórych przypadkach zamoczenia ubrania, powinno się je ściągnąć żeby nie ochładzało naturalnej temperatury ciała?
Unoszę brwi absolutnie zbity z tropu, a moje myśli zataczają się wokół słów "zamoczenie", "ściągnąć" i "ciała". Eddie rzuca mi długie spojrzenie i zgarniając kropelki z moich policzków, uśmiecha się do mnie cierpliwie. Następnie poprawia się na siedzeniu, jakby nigdy nic ciągnąc za uchwyt pod dachem, przez co samochód przez chwilę kołysze się lekko na boki. Doskonale wie co robić, żeby wzbudzić moją bujną wyobraźnię. Pozwalam mu drażnić się ze mną przez chwilę dłużej.
Jak w odpowiedzi na to, co myślę (ile razy mam powtarzać, że czyta mi w myślach!!), niby od niechcenia opiera się głośno o zamknięte drzwi, a jego pasek i zapięty o niego łańcuch, zgrzytają cicho w starciu z twardym obiciem pod szybą. Czekam na jego następny ruch, ale wymusza na mnie kolejną rundę, szczerząc się z rozbawionym spojrzeniem, którym obrzuca mnie spod przymrużonych powiek. Zwilżam usta i modląc się, żeby ulewa zagłuszyła mój ciężki oddech, zbliżam się do niego, nagłą bliskością wciskając go w siedzenie. Jak zwabiony bijącym ode mnie ciepłem, ciągnie mnie jeszcze bliżej, zaciskając palce na mojej koszulce. Wilgoć naszych ubrań, oddechów i skroplonych deszczem policzków łączy nas w ciasnym, pełnym płytkich westchnień i krótkich szeptów, rozgrzewającym chaosie.
- Jezu, Eddie. - opieram rozedrganą dłoń o zimne drzwi, gdy bez ostrzeżenia sunie językiem w górę mojej szyi.
- Zdecyduj się, Stevie. - czuję jak uśmiecha się przy mojej skórze, a jego oddech przyprawia mnie o gęsią skórkę.
Nie mam nawet siły się zaśmiać, czując jak mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Całuję go powoli, chcąc zostać w tej chwili najdłużej jak się da, choć napięcie rozsadza mnie od środka. Nie sądziłem, że powolne pocałunki mogą prowadzić do tak przyspieszonego oddechu, którym odpowiadam mu, gdy ciągnie dalej swoją głupią gierkę. Cofa ręce, wstrzymuje dotyk, zmniejsza nacisk, odsuwa się odrobinę za daleko, daje mi troszeczkę mniej, niż chciałbym dostać, aż w końcu tracę cierpliwość i chwytam go za te nadpobudliwe łapy, ograniczając jego przestrzeń ruchową do minimum.
Całuję go mocniej, wolniej, ale głębiej, na co wyrywa mu się łagodne westchnienie i rozluźnia się pode mną. "Mam cię, Munson", uśmiecham się w duchu.
Jest całkowicie inaczej niż z osobami, które przywoziłem tu wcześniej. Absolutnie niepasywne gesty Eddiego i lekkie starcie o przejęcie kontroli, które stacza ze mną miedzy pocałunkami zawracają mi w głowie, jak każdy dotyk jego rozbudzonego ciała, każdy tonący pod głośnymi oddechami nacisk, z którym przypieram go mocniej do nasiąkniętego wilgocią siedzenia.
Co jakiś czas zbija mnie z tropu, odzywając się niewyraźnie rozedrganym półszeptem, przeklinając pod nosem gdy próbuję uciszyć go składanymi pod jego obojczykiem, wilgotnymi pocałunkami. Zdecydowanie nie jestem w stanie w tej chwili wchodzić z nim w jakąkolwiek sensowną wymianę zdań, więc gdy odpowiadam mu kiwając głową gorączkowo lub mrucząc niewyraźnie z twarzą schowaną w burzy jego włosów, śmieje się ciepło, jakbym obrzucał go niewinnymi żarcikami przy popołudniowej herbatce, a nie zaciskał palców na jego wciśniętych w fotel, rozkołysanych moim ruchem, biodrach.
Rozbrajające ciepło powoli wybija mi z mózgu jakiekolwiek myśli, ale zaskakująca łagodność, z jaką Eddie spogląda na mnie spod zmrużonych powiek, w zderzeniu z piekącym pulsem moich ust, podrażnionych przez jego natarczywe pocałunki, sprawia że zakochuję się w nim głębiej z każdą chwilą, zatracając się bez reszty w jego kojącym zapachu.
"Nigdzie się nie wybieram, Eddie", myślę, splatając mocno nasze dłonie. Tak bardzo chcę przy nim zostać. Ogrzewać go, gdy tego potrzebuje, słuchać jego bezsensownych wywodów choćbym nie rozumiał ani słowa. Przeczytać mu do końca tą głupią książkę i uśmiechać się do siebie na każdy jego durny, drwiący chichot.
Aż ciężko mi uwierzyć w to jak po latach bezsensownego zagubienia, uganiania się w kółko za czymś, czego nigdy tak naprawdę nie chciałem, bliskość Eddiego Munsona okazała się moją kojącą wizją pozytywnego okienka na nadchodzącą, wcześniej tak chwiejną i niepewną przyszłość.
Głośna ulewa i urocze, przelotne buziaki, które Eddie składa na moim spoconym czole otulają mój obnażony, zawirowany umysł bezpiecznym, miękkim kocem błogiego wyciszenia. Czuję się tak dobrze, że mógłbym się rozpłakać. Albo po prostu resztki czereśniowego wina sprawiają, że zdecydowanie zbyt emocjonalnie podchodzę do tego momentu. Albo po prostu podświadomie byłem tak bardzo spragniony znalezienia dla siebie tak bezpiecznego miejsca. Miejsca, w którym poczułbym się jak w domu.

Wyrównując oddech i głaszcząc jego wzburzoną grzywkę, zauważam, że tak jak każdy, nawet najmniejszy mój dotyk, Eddie uwielbia zasypiać na mnie. Nie obok, nie przy mnie, na mnie, choćby miał odwrócić naszą wcześniejszą pozycję o sto osiemdziesiąt stopni. Całym ciałem przyklejony do mojego, z całym ciężarem na mojej klatce piersiowej i na brzuchu, z policzkiem wtulonym w moją skórę, z rękami tam gdzie mu się akurat zachce, pod tym kątem pod jakim akurat się znajdzie. Nie zdążyliśmy sypiać ze sobą często, ale i dziś i ostatnio, Eddie ostatecznie ląduje na mnie przynajmniej którąś kończyną. A jeśli nie, przyciąga mnie do siebie najbliżej jak się da od tyłu, od przodu, przytula moje ręce, nogi, cokolwiek ma najbliżej. Jakbym był dla niego przyjemniejszym, wygodniejszym materacem niż jakiekolwiek łóżko, czy w dzisiejszym przypadku samochodowe siedzenie.
Patrzę na niego długo, wsłuchany w jego ciche bicie serca i ustającą powoli ulewę. Nadal trochę kręci mi się w glowie, ale nie chcę, żeby Eddie zmarzł, przesypiając resztę nocy w aucie. Mój opiekuńczy instynkt każe mi dostarczyć go bezpiecznie do ciepłego domu i otulić w jak najwięcej miękkich warstw.
- Eddie... - głaszczę go kciukiem po policzku, chcąc obudzić go jak najczulej.
Nie wiem co, ale coś w widoku jego zaspanych oczu i nadal rumianych policzków sprawia, że chcę oddać mu wszystko, co tylko mogę. Uśmiecha się do mnie niewyraźnie, poprawiając włożoną pospiesznie koszulkę.
- Chodź, odstawię Cię do domu. - kiwam głową w stronę niknącej między drzewami, mrocznej szosy.
Odchrząkuje, kiwając zgodnie głową, po czym przełazi niezgrabnie na przednie siedzenie i podnosząc z niego książkę, przyciska ją do piersi mocno. Przyłapuję się na tym jak każdy jego najmniejszy gest sprawia, że czuję nagłą potrzebę wyznania mu miłości, więc gryzę się w język pospiesznie, dołączając do niego z przodu samochodu. Włączam silnik i czekam aż rozgrzeje ostudzone deszczem wnętrze samochodu.
- Zostań dzisiaj ze mną, Steve. - odzywa się Eddie, z głową opartą o zaparowaną szybę.
Boże, jak ja go kocham. Jak ja go cholera jasna kocham. Mocno ściskam jego dłoń i zanim zdążę się powstrzymać, składam delikatny, krótki pocałunek na jego zimnych palcach. Wzdryga się widocznie zaskoczony, ale odpowiada mi wdzięcznym uśmiechem i czułym spojrzeniem tych wielkich oczu.
- Już Ci powiedziałem, Eddie. - odpowiadam, czując jak z drobnymi, uroczymi gestami, które mu ofiarowuję, przepełnia mnie nowa, przyjemna fala pewności siebie. - Nigdzie się nie wybieram.
Widząc głęboką ulgę, malującą się na jego rumianej twarzy, ściskam jego dłoń ostatni raz, po czym wyjeżdżam na asfalt, skąpany w odbijającym się w kałużach świetle zachodzącego księżyca, zostawiając za nami niewidoczne jezioro, pusty, cichy parking i słodkie echo wspólnej, przemijającej wraz z nocą chwili.

steddie oneshot 6. // steve x eddieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz