Prolog / Piekielny Świat

1.1K 90 5
                                    

          
Zostań, opowiem Ci historię o barwach utraconych. Choć życie obdarowało mnie wieloma doświadczeniami, to właśnie ten jeden dzień naznaczył je na zawsze. Wracając myślami do tamtego wydarzenia, wciąż z niedowierzaniem przyjmowałem do wiadomości, że ocalałem. Wolałbym zginąć, niż całe życie nosić w sobie ciężar wyrzutów sumienia.

    Dzień ten był upalny, a lato dopiero miało nadejść. W powietrzu wisiało napięcie, a beztroska zabawa dzieci ustąpiła miejsca nerwowym spojrzeniem dorosłych. W Sarajewie od kilku miesięcy rozgrywało się piekło. Myśleliśmy, że to tylko chwilowy koszmar, który wkrótce się skończy... Ale rzeczywistość okazała się okrutna. Najgorsze miało dopiero nadejść.

       Myśleliśmy  naiwnie, że to tylko chwilowy koszmar, który wkrótce się skończy. Ale rzeczywistość okazała się okrutna. Najgorsze miało dopiero nadejść.
 
      Mieszkaliśmy na ulicy Smoka, w najgorętszym punkcie miasta, tuż przy jedynym ocalałym wodopoju. Codziennie ginęły tam setki ludzi, desperacko próbujących zdobyć choćby łyk życiodajnej cieczy. Musieliśmy opuścić nasze dotychczasowe lokum. Nie można było go nazwać domem — brakowało okien, a dach ledwo się trzymał. To były ruiny, które z trudem opierały się sile czasu i niszczycielskiej sile wojny.

     Przed wybuchem konfliktu mieliśmy liczną rodzinę, z którą uwielbialiśmy spędzać wspólnie czas. Wśród nas był żołnierz walczący na froncie. Wtedy w Sarajewie panował jeszcze względny spokój. Jednak pewnego dnia zadzwonił do rodziców i z przerażeniem w głosie oznajmił, że musimy natychmiast uciekać. Wojna zbliżała się nieuchronnie, a on nie widział dla nas innego wyjścia, jak opuszczenie miasta.    

     Wciąż byłem niczym, bezsilnym obserwatorem. Nie mogliśmy uciec z miasta, jedynie przenieśliśmy się w miejsce, z którego rozciągał się widok na jego centrum. Z okna obserwowałem upadające niczym domino budynki. Pamiętam czasy przedwojenne, kiedy ludzie spacerowali z uśmiechem na ustach, pełni nadziei na lepsze jutro. Każdy snuł marzenia i planował przyszłość. A potem wszystko runęło. Nad miastem zapadła czarna chmura, niosąc ze sobą kres nadziei na lepsze dni. Żyliśmy w piekle, ale mama każdego dnia starała się nam pokazać, że jeśli będziemy trzymać się razem, przetrwamy.

    Robiła wszystko, by w domu nic się nie zmieniło. Na stole zawsze leżał ulubiony obrus babci, a na nim wazon ze świeżymi kwiatami. Na pozór wszystko było w porządku, ale pozory myliły. Wystarczyło spojrzeć w górę, by ujrzeć prawdziwy obraz zniszczeń. Dachu niemal nie było, pozostały jedynie belki i kilka dachówek. Okna powybijane granatami groziły zawaleniem.

     Tego dnia panował upał, który uniemożliwiał mi siedzenie w domu. Mama surowo zabroniła mi wychodzić, tłumacząc, że wojsko patroluje naszą ulicę. Jak to dziecko, nie posłuchałem jej i do dziś żałuję tego głupiego wybryku. Pragnąłem jedynie zabawy z kolegami, dlatego postanowiłem wymknąć się z domu.

       Do plecaka spakowałem jedyną ocalałą zabawkę – mały niebieski autobus. Zbiegłem po drewnianych schodach i stanąłem na parterze. Do moich uszu dotarły przerażające dźwięki – wybuchy bomby. Początkowo myślałem, że to wyobraźnia płata mi figle, ale huk był оглушительный. Na dworze znajdowałem się zaledwie kilka sekund, nie zdążyłem zrobić nic więcej, gdy nagle bomba uderzyła w mój budynek.

      Nie czułem bólu, raczej ogarnęło mnie wszechogarniające pulsowanie. W nozdrzach wyczuwałem jedynie gryzący zapach spalenizny. Wokół mnie wszystko wirowało w szaleńczym tańcu. Widziałem spadające deski, roztrzaskane meble i... ludzkie szczątki. To był najstraszniejszy widok w moim krótkim życiu. Dostrzegłem twarze moich przyjaciół, zamarłe na zawsze w grymasach bólu i przerażenia. Zamknąłem oczy, a wokół zapadła złowroga cisza. W tym momencie przeszył mnie najsilniejszy ból, jakiego dotąd doświadczyłem.

     Straciłem przytomność i pogrążyłem się we wspomnieniach beztroskich chwil spędzonych na starym rynku. Widziałem ponownie dziewczynki plecące wianki z kwiatów, starszych panów toczących zaciekłe rozgrywki w kanastę i rozbrykane dzieci grające w piłkę, używając skrzynek po oranżadzie jako bramek. Pamiętam radość z każdej strzelonej bramki, dumę z odebranej pochwały i kolorowe obrusy szyte przez starsze panie na pobliskim murku. Mama zawsze kupowała je od nich, ozdabiając nimi nasz stół. W cieniu drzew stały stragany z owocami, a w powietrzu unosił się zapach słodkich przysmaków. Miasto tętniło życiem, a rynek zawsze był pełen gwarnych tłumów.

    Piłka przeleciała tuż obok moich stóp, a ja stałem jak sparaliżowany, obserwując ten idylliczny obraz. Chciałem krzyknąć, ostrzec ich przed nadchodzącym koszmarem, ale głos uwiązł mi w gardle. Nikt mnie nie zauważył. Czy to był sen, a może dziwny sen mara?

     Dopiero w szpitalnej sali powróciłem do rzeczywistości, gdy usłyszałem obce głosy. Nie rozumiałem ani słowa, wszystko wokół było dla mnie nieznane. Otworzyłem oczy i ujrzałem swoje ciało oplecione bandażami, z zaschniętymi plamami krwi. Spojrzałem na złamane ręce i dostrzegłem obok siebie wysokiego mężczyznę o ciemnej karnacji, zupełnie innego od tych, których znałem. Strach ścisnął mi gardło i schowałem się pod kołdrą. W tym momencie wydał mi się aniołem stróżem, czuwającym nad moim życiem. Nie zdawałem sobie sprawy, że uratował mnie od śmierci.

     Minęły długie miesiące, zanim odzyskałem mowę. Małymi kroczkami starano się mi opowiedzieć o wydarzeniach tamtego tragicznego dnia. Cierpienie ściskało mi pierś, a nocą łzy płynęły strumieniem z moich oczu. Ten koszmar na zawsze naznaczył moją duszę.

Powiedziano mi, że jestem "wybrany" i wkrótce wyruszę w daleką podróż, z dala od tego piekła. Przed wyjazdem musiałem przejść szereg operacji. Ból był dotkliwy, a środki przeciwbólowe przynosiły jedynie ulgą chwilową. Choć nazwano mnie "wybranym", marzyłem jedynie o ucieczce, o powrocie do rodziny. Kilka razy próbowałem uciec ze szpitala. Za każdym razem, gdy wydostawałem się na zewnątrz, ogarniało mnie przerażenie. Nieznajomy świat, pełen chaosu i hałasu, przerażał mnie do głębi. Nie wiedziałem, dokąd iść, ani co robić. Ostatecznie zawsze poddawałem się, nie mając pojęcia, co przyniesie mi los.

Mimo moich oporów zabrali mnie ze sobą. Dziś jestem im za to wdzięczny. Po długim czasie oczekiwania nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Wyruszyłem w podróż mojego życia, ku nieznanemu lądowi.

     Podróż statkiem trwała wieczność. Czas mijał powoli, a ja z utęsknieniem myślałem o domu i bliskich. W końcu dopłynęliśmy do celu. Nowy ląd zachwycał egzotyczną scenerią i kolorowymi ludźmi. Wszystko wokół było inne, obce i dziwne. Nie czułem się tu jak u siebie.

   Zostaliśmy umieszczeni w sierocińcu, gdzie otoczono mnie opieką i troską. Mimo to czułem się jak więzień we własnym ciele. Tęskniłem za domem, za rodziną, za znajomym językiem i kulturą. Otaczający mnie gwar i śmiech dzieci drażniły moje zmęczone nerwy. Nie rozumiałem ich języka i ich beztroski. Jak mogli się śmiać, gdy wokół panował taki smutek i rozpacz?

    Dni mijały, a ja nie potrafiłem się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Czułem się jak zwierzę w klatce, złapane w pułapkę obcego świata. Wychowawcy dostrzegali mój smutek i bezradność, ale nie potrafili mi pomóc. Po pewnym czasie przeniesiono mnie do innego domu, gdzie miałem nadzieję na odrobinę spokoju. Niestety, sytuacja się powtórzyła.

    Uciekałem z domu po domu, szukając ucieczki od traumy i tęsknoty. Pragnąłem jedynie powrotu do utraconego świata. Los jednak obrał dla mnie inną ścieżkę. W końcu trafiłem do rodziny, która odegrała kluczową rolę w moim życiu. To oni stali się moją nową rodziną, opiekunami i przewodnikami w nieznanym świecie. To oni pomogli mi odnaleźć swoje miejsce w Nowym Orleanie, mieście, które stało się moim nowym domem.

A na imię mi Aleksander! (Zakończona/w trakcie poprawiania )Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz