Na niebie gwiazdy błyszczą, policzki mnie pieką, a oczy zachodzą łzami, ale jestem szczęśliwa. Czkam sobie od czasu do czasu i wycieram gila w rękaw. No istna błogość. Flaszeczka, szyneczka i ten tępy księżyc, który chłodem przyprósza okoliczne drzewa. Na zewnątrz grają tylko świerszcze. Zdarza się, że obok płotu przelezie jakiś zdechły skurwysyn i zasmrodzi atmosferę. Siedzę, siedzę cicho, ćmię peta i nie myślę o apokalipsie, a o tym, że rano będę miała kaca, ale teraz to jebał pies.
Dresio drzemie. Jest jak worek rzucony na stołek. Ręce zwisają mu po obu stronach, a głowę ma odchyloną do tyłu. Bulgocze przy tym i świszcze przez nos. Ten to dopiero będzie miał zajebistą pobudkę – myślę. – O ile się z tego nie spierdoli. – Chichoczę pod nosem. Już na głos, bo kto mi zabroni. Zostało sporo otwartego żarcia. Kładę dłoń w okolicy żołądka. Mam go tak wypchnięty, że mógłby robić za ciążę. Na szczęście nie mam w sobie płoda, a kiełbaskę, ciastka i tę wspaniałą czekoladę z okienkiem. Nie podzieliłam się! Jestem z tego dumna. Pożarłam w ukryciu, jakby to był ostatni posiłek w moim żyćku. A może nim jest? Podrapałam się po dupie.
Po mdłym światełku majaczącym w głębi korytarzyka wnoszę, że wujaszek właśnie oddaje się ceremoniałowi kładzenia do wyra. Sięgam po nieotwartą butelkę coli i drepczę do siebie. Jak to dumnie brzmi – „do siebie", jakby tu coś mojego było – warczę i rzucam się twarzą do materaca. Przez ułamek chwili podskakuję na jęczących sprężynach. Ten pomysł kosztuje mnie cofkę, więc turlam się na bok i zaczynam przełykać zbierającą się w ustach ślinę, jednocześnie po omacku szukając jakiegoś okrycia. Kocyk za daleko nie odpełzł, więc dosłownie w minutę staję się larwą i zasypiam.
No i się obudziłam, tak raniutko, skoro świt, jasna cholera. Nie dlatego, że znów dostałam słońcem w ryj, ale dlatego, że Gienio drze japę jak potępieniec. Nie chcę go słuchać, nie chciałam chyba niczego słyszeć, bo ból, jaki pulsuje w każdym nerwie, sprawia, że z rozkoszą wyrzygałabym go do wiadra. Jako takiego nie mam, więc zerwawszy się, w duchu modląc się o celność, otwieram okno i zwalniam spust, syfiąc parapet i kwiatki, które rosną pod nim. Przecieram usta. Kac jak był, tak był, ale to mój problem z teraźniejszości, nie?
– Co się tak drzesz, panie Gieniu – wypalam, wyłażąc z pokoju.
Wujcio kuca przy leżącym na wznak Dresie i potrząsa nim. A ta kupa mięsa co? Jajco, kurwa, jajco. Obraca się według woli chudych rąk i ani mu się śni drgnąć.
– Umarł, matko Marysieńko – zawodzi staruszek. – Umarł!
– Daj że spokój. – Ostentacyjnie wywracam oczami. – Nie umarł, a nawalony w trzy dupy. Przecież widać, że dycha.
– Nie, nie dycha, umarł. Sztywny cały.
– A zimny? – Lekarzyna wyłania się ze swoich pieleszy.
Wujaszek dotyka twarzy Michała najpierw ostrożnie, a potem już zdecydowanie, i chyba mu ulżyło.
– Ciepły, Boże, alem struchlał. Boże, żywy! – Ze świstem wypuszcza z płuc powietrze.
– No i spoczko. – Ziewam i zawijam się po colę, o której zapomniałam, a piękniła się na biureczku, cała taka oryginalnie zamknięta i pyszna, i z bąbelkami, i przeciw bełtowi nadciągającemu nieubłaganie.
Pssst zrobił korek, ja w tej wielkiej szczęśliwości wlewam w gardło jedną trzecią flaszki. Jakże kochałam ten stan. Po piciu kac, kupa, śniadanie, które jest jak przeszczep, i cola, zimna, orzeźwiająca... wspaniała. No, co oczywiste, ta jest ciepła i wydaje się obrzydliwie lepka, ale to napój bogów, który za każdym razem stawia mnie na nogi. Zapaliłabym.
CZYTASZ
„Ewakuacja"
Short StoryLubicie motywy zombie, ale na śmiesznie? Wyszczekaną bohaterkę i przaśny humor? Dobrze trafiliście! Są flaki, bluzgi i festiwal głupoty, jakiej w życiu nie czytaliście... więc? Wiec przestańcie już czytać ten opis i zasuwajcie do rozdziałów! A tera...