Rozdział VII

10 1 2
                                    

Niee, to już był jakiś absurd! W ogóle nie spałam, bo całą noc dręczył mnie jakiś koszmar o Pocahontas z lokami. Nie wiem, czy już o tym wspominałam, ale nienawidzę historii miłosnych! Są tak beznadziejnie, głupie, naiwne i odrealnione, że chyba wysysają z ludzi wszelką mądrość. A jeszcze tego dnia mieliśmy iść do muzeum. Pewnie, wszyscy uważali to za nudę, ale my nie mogliśmy się doczekać szukania wskazówek. ALE pojawił się problem. Kiedy chcieliśmy wejść do sali, drogę zagrodziła nam wojowniczo wymachująca mopem starsza pani.

-Przejścia nie ma! Włamanie było!

Tego to się nie spodziewaliśmy. A pewnie powinniśmy, bo przecież słyszeliśmy już o podejrzanych facetach.

-Co ukradli?

-A co was to obchodzi, hm? Nie wasza sprawa, że ten indiański diament zwinęli!

To był koniec. Nasza jedyna szansa zniknęła! Klęłam pod nosem. Cholera, cholera, cholera. A jeszcze Tweety miał chyba jakiś okres buntu, bo do kurwy nędzy odleciał. Przeleciał po prostu nad głową sprzątaczki, a ja nawet nie mogłam tam wejść i go odszukać.


Przykro mi to mówić, bo na ogół jestem dzielna, ale zaczęłam ryczeć. I ryczałabym pewnie jeszcze długo, gdyby nie wrócił niegrzeczny wróbel, ten syn marnotrawny!


Chwila, chwila, on trzymał coś w dziobku. Kartkę!? Albo jakiś stary kawałek pergaminu?!

Było na nim napisane (w nieznanym języku + po hiszpańsku:

-Nie płacz, już nie płacz drogi ojcze świata. Twój syn żyje, choć nie zna wyroku kata. Gdy żona twoja swą bliznę odsłoni, a tańcząca w szkarłacie na niebie zaświeci, Adosw swój płaszcz odrzuci i do skarbu drogę wskaże.


To był jakiś bełkot! Dosłownie! Ale przynajmniej mieliśmy przewagę nad naszym przeciwnikiem. Bo diament był chyba tylko podpuchą!

Złote canoeWhere stories live. Discover now