V

11 1 0
                                    

Nadeszła zima. I, choć bardzo mi na tym zależało, nie mogłem wymówić się od obowiązków rodzinnych.

Na święta wyruszyłem z Paryża na wieś.

Wieś nigdy nie była dla mnie niczym więcej niż miejscem, w którym kiedyś mieszkałem. Owszem, miałem kilka dobrych wspomnień z nią związanych, ale lepiej czułem się mieszkając sam, w miejscu niby bardziej zaludnionym, ale przez to i bardziej anonimowym. Na prowincji wszyscy wszystko wiedzieli, a ja od dziecka ceniłem sobie prywatność.

Gardło mnie nie bolało, ale za to pojawiły się u mnie migreny. Właściwie przez cały czas czułem się niestabilnie, jakbym miał stracić przytomność, ale do tego dało się przyzwyczaić.

Przed wyjazdem zrobiłem tyle, ile mogłem - skończyłem cztery stroje. Przez czas wolny nie chciałem myśleć o pracy... Ale ona była jedynym, co wypełniało moje myśli. Maszyna do szycia, Anna i Enfer – te trzy wątki mieszały się bezustannie w mej głowie. Okazjonalnie przypominał mi się Clarté, jego obraz w moim salonie, bezradnego i zapłakanego.

Po trzech godzinach w pociągu i dwóch w powozie stanąłem na ganku dużego ceglanego domu ze spadzistym dachem oraz pustymi doniczkami na parapetach. Chwyciłem za kołatkę.

Drzwi otworzyła mi matka.

Była to niska kobieta, z kasztanowymi, krótkimi włosami, o twarzy zadziwiająco młodej. Wyglądała na niewiele starszą ode mnie, szczerze powiedziawszy. W kwestii wyglądu jedyne, co po niej odziedziczyłem, to szczupła budowa ciała i wysokie kości policzkowe.

Bez słowa objęła mnie, a potem zaprowadziła do salonu.

Mimo wiejskiego wystroju, dom nasz był zadbany i czysty. Lubiłem jego zapach, przypominający słomę. Lubiłem też, jak się pewnie domyślacie, dźwięki, które wydawał - drewno palące się w kominku, krople deszczu uderzające o dachówki, skrzypienie drewnianych podłóg i zmieniający się lekko w ciągu roku, ale nieustający śpiew ptaków.

W domu było już kilku gości. Wszyscy tu nocowali, dom był wystarczająco duży.

Poszedłem do swojego pokoju na poddaszu, który matka zostawiła mi na ten krótki pobyt.

Łatwo można było się domyślić, że ktoś tu regularnie sprząta. Powietrze również pachniało świeżością, nie dostrzegałem w nim kurzu. Mimo to nie było zimno – komin był drożny i dobrze pracował. Nawet tutaj czułem z kuchni zapach indyka z pieczonymi ziemniakami i kasztanami...

Rzuciłem torbę na wysokie łóżko z ciemnego drewna i rozwiązując krawat podszedłem do okna. Zerknąłem tylko na sad i skrawek ogrodu sąsiada. Nic tu do oglądania.


Następnego dnia była wigilia. Rano przybyła moja kuzynka Elisa z rodziną.

Z Elisą zawsze dogadywałem się bardzo dobrze. Lepiej niż ze swoją własną siostrą, która i tak umarła cztery lata temu na gruźlicę, osieracając roczną córeczkę - Marie. Elisa wraz z nowo poślubionym mężem przygarnęła ją więc. Tak naprawdę to ja powinienem adoptować swoją siostrzenicę. I nie zrozumcie mnie źle - uwielbiałem to dziecko. Ale prędzej dałbym się zastrzelić niż wpuściłbym tego demona do mojego domu.

Dzieci potrafią być nieopisanie wręcz głupie, ale równocześnie piekielnie mądre. Dlatego nigdy ich nie lekceważyłem. Osobiście uważam, że są bardziej świadome niektórych rzeczy niż dorośli.

Pocałowałem Elisę w oba policzki i podałem rękę jej mężowi. W ogóle go nie znałem i mało mnie obchodził. Marie za to przyczepiła się do mojej nogi, więc wziąłem ją na ręce. Coś niebezpiecznie zakłuło mnie w dolnej części pleców.

Wesele MefistofelesaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz