VII

10 1 0
                                        

Kilka dni później ja, Enfer i Anna siedzieliśmy przy małym, okrągłym stole. Czemu na dworze? Przecież była zima. Nie pamiętam.

Czułem się lepiej. Może wracam do zdrowia.

Przede mną stał talerz z jakimiś krewetkami. Zjadłem kilka i więcej nie mogłem.

Enfer siedział w zasięgu mej lewej ręki, Anna prawej.

Mężczyzna wzniósł toast.

- Za sztukę!

To jego przedstawienie było niesamowitym sukcesem. Byłem teraz bogaty.

Spełniłem toast. Enfer natychmiast dolał mi wina. Wypiłem i to.

Później rozmawiali o czymś ze sobą. Nie słuchałem ich, bo skupiłem się na dźwięku dymu wydobywającego się z kominów.

- Antoine. Obudź się.

Zwróciłem się ku parze.

Oboje siedzieli z łokciami opartymi na stoliku. Dość nieelegancko.

- Chcemy ci coś powiedzieć.

- Zaręczyliście się?

Spojrzeli na siebie i wybuchli śmiechem. Ja też się uśmiechnąłem.

- Nie. Musisz oddać nam sygnet.

- Jaki sygnet? – spytałem z trudem.

- Ten, który masz na palcu.

Spojrzałem na niego.

- Dlaczego?

- Kiedyś należał do nas.

Niepewnie przyciągnąłem dłoń do siebie.

- Nie. On należał do mojej rodziny.

- Ale przedtem do nas.

- Nie rozumiem.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

- Ten pierścień to powód, dla którego to wszystko się stało – rzekła Anna.

- Myślisz, że gdybyś nie miał sygnetu, zatrudniłbym cię? Nie jesteś aż taki dobry – powiedział Enfer z uśmiechem.

Oparłem głowę na rękach.

- Jezu...

- Ten biedny zarządcą banku musiał przez ciebie odejść... chcieliśmy odzyskać...

- To po ta... czarna sukienka – wymamrotałem.

- Sądzisz, że gdybyś – Anna uścisnęła me ramię – nie miał pierścienia, oddałabym ci się?

Znów płakałem.

- Zrobiliśmy wszystko, czego chciałeś - a chciałeś szyć – w roziskrzonych oczach Enfera nie było śladu senności.

- Chciałeś mieć obiekt uwielbienia, chciałeś przyjemności. Chciałeś rozmowy - dodała kobieta.

- A „A" na tym twoim pierścionku nie jest od nazwiska, tylko od abîme - co znaczy Piekło! - zaśmiał się mężczyzna.

I nagle przede mną nie siedziało już dwóch młodych ludzi, lecz... dwie harpie, które zamiast twarzy miały dzioby, długie i grube. Tak wielkie, że dotykały gładkiej powierzchni stolika. Nie miały oczu.

- Widzisz? Jesteśmy starsi niż twoja rodzina.

Zbierając wszystkie siły wystałem z krzesła i zacząłem chwiejnie cofać się w głąb ulicy.

Pojawili się tuż za mną, z powrotem w ludzkich postaciach.

- Antoine, proszę cię, kochany, oddaj pierścień – Anna obsypała pocałunkami moją twarz. – Musisz oddać go dobrowolnie, inaczej nie odejdziemy.

- Antoine – Enfer złapał mnie za ramię. – Czemu ci na nim zależy? Ten pierścień to dziedzictwo, którego nie potrzebujesz. Od twojego ojca! Nie chcesz go przecież. Uciekasz od sklepu, od szycia, od rodziny, ucieknij od nas!

- N-nie...

Zacząłem biec na oślep, byle dalej od nich. Mimo, że to, co powiedział Enfer było prawdą, nie chciałem oddać pierścienia. On był mój. Mimo, że ojciec mi go dał, on był mój! A ja tym razem chciałem umieć odmówić. Ten jeden raz.

Potknąłem się o bruk. Podniosłem się. Byłem na moście. Na Nowym Moście, tak mi się przynajmniej zdawało. Idealnie. Nie oddam im sygnetu, Sekwana też nie odda. Przecież powiedzieli, że muszę im go oddać z własnej woli, tak? Dobrowolnie, tak?

Zamachnąłem się. Srebrny sygnet błyskiem zakreślił wielki łuk na ciemnogranatowym niebie.

Przy barierce stał Enfer wychylając się niebezpiecznie wprzód. Wraz z momentem, gdy pierścień uderzył w powierzchnię ciemnej, brudnej wody, mężczyzna upadł na kolana i wczepił palce w złote włosy.

- Antoine...

Jęknął. Czułem, że tracę równowagę, lecz nadzwyczaj silne ramię Anny podtrzymało mnie.

- Antoine.

Tuż nad moją twarzą pojawił się Enfer. Jego włosy musnęły moje powieki.

- Jak mogłeś? – jego oczy zaszkliły się. – Ja nie jestem zły. Czemu ty jesteś okrutny?

Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie mogłem.

Mężczyzna pokręcił głową, przejął mnie od Anny i ukucnął na ziemi.

A potem pocałował mnie. Pocałował mnie!

Gwiazdy nad moją głową zawirowały. Byłem szczęśliwy jak nigdy. Wpiłem palce w jego twarde, szerokie plecy.

Tego chciałem! Tego właśnie chciałem! Cała jego zdystansowana aura znikła. Byliśmy tak blisko, jakbyśmy byli jedną osoba.

Zaczęło brakować mi tchu. Gwiazdy gasły.

- Daj! – usłyszałem głos Anny.

- Znowu jesteś niecierpliwa – Enfer oderwał się ode mnie, ale ja nie chciałem go puścić. Mimo to poczułem usta Anny na swoich.

Jeżeli mam odejść to właśnie w ten sposób.

Już nie widziałem gwiazd, tylko samą ciemność. Zacząłem tracić czucie w rękach. Moich przydatnych rękach, które stanowiły moje utrzymanie i narzędzie.

Nagle przestraszyłem się, że stracę słuch. Tylko nie słuch, proszę! Nie słuch!

Uczepiłem się dźwięku szerokiej Sekwany i stał się moją kotwicą. Ale tylko na kilka sekund. Nie czułem zapachu, a po wyciągnięciu ramion już nikogo nie znalazłem.

Zawsze chciałem być sam. I mimo, że mieszkałem sam, jadłem sam, spałem sam, teraz dopiero naprawdę byłem samotny. 

Wesele MefistofelesaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz