Pzez całe moje życie ojciec zawsze wiedział, w jaki sposób usunąć mnie w cień.
Szczęście, że sowa przyleciała, jak mniemam, w porze podawania szampana, a nie w środku mojego przemówienia. Mimo wszystko nie każdego dnia twój syn przyjmuje Nagrodę Flamela od Akademii Nauk Moralnych i Politycznych za pracę na temat florenckich łamaczy klątw epoki renesansu. Nie jest zbyt stosownym zakłócać tego rodzaju uroczystości, ale Lucjusz Malfoy, niezależnie od dobrego wychowania, nigdy nie zawracał sobie głowy uprzejmościami, a już na pewno nie wtedy, gdy rozchodziło się o jego osobę.
Stoję właśnie nad crudités[1], pochłonięty dyskusją z Thierrym de Larosièrem — dokładnie taką samą, jaką odbywaliśmy niejednokrotnie, dotyczącą badań Paracelsusa nad archeusem — kiedy pojawia się Blaise w swoich nieskazitelnych, czarnych szatach. Towarzyszy mi dziś w Paryżu. Wszyscy moi znajomi najwyraźniej uważają nas za parę, co przez większość wieczoru niepomiernie go bawi. Dodatkowo podsyca płomień, flirtując ze mną bezwstydnie od momentu, w którym wypił pierwszego drinka, zaraz po wręczeniu nagród. Jaka szkoda, że nie wiedzą, iż jest hetero.
Z drugiej jednak strony, są Francuzami. Pewnie w ogóle nie ma to dla nich znaczenia.
— Jesteś głupcem, Thierry — mówię z kieliszkiem szampana przy wargach. — Pewnego dnia zdasz sobie sprawę...
— Przepraszam — przerywa Blaise, kładąc mi dłoń na lędźwiach. — Ukradnę ci na chwilę czarodzieja dnia, jeśli pozwolisz.
Thierry obdarza go promiennym uśmiechem.
— Ależ oczywiście. Jestem pewien, że chciałbyś pogratulować mu osobiście. — Mruga do niego porozumiewawczo, a ja wywracam oczami.
— Stary zbereźnik — mamrocze Blaise, wyprowadzając mnie z tłumu.
Prycham.
— Nie możesz go winić, zważywszy na to, co dzisiaj wyprawiasz. — Blaise nie śmieje się, a mnie ogarnia niepokój. — Co się dzieje?
Wyciąga z kieszeni złożony list.
— Właśnie do ciebie przyszło. — Jego twarz przybiera poważny wyraz. — Doręczono go przez medycznego posłańca.
Nieruchomiejąc, odbieram pergamin i rozpoznaję charakter pisma. Wręczam Blaise'owi mój kieliszek. Już kiedyś dostawałem depesze ze szpitala, zazwyczaj wtedy, gdy ojciec upił się zbyt mocno, by zaradziły temu zaklęcia matki.
— Znowu to zrobił, prawda?
Minęło dwanaście lat od czasu zakończenia wojny, a ojciec wciąż stara się zapomnieć.
Wszyscy się staramy, na swój własny sposób.
List otwiera się łatwo, tym razem ledwie go zapieczętowała. Serce podchodzi mi do gardła, gdy zaciskam palce na czerpanym papierze, którego duże ilości matka zamawia co roku w sklepie papierniczym we Florencji.
„Szpital Świętego Munga. Twój ojciec. Pospiesz się."
Zazwyczaj nieskazitelnie wykaligrafowane litery matki są teraz zaplamione atramentem, napisane drżącą ręką. Mówi mi to wszystko, co potrzebuję wiedzieć. Cokolwiek zrobił ojciec, jest źle.
Trzęsącą się dłonią wręczam Blaise'owi zmięty pergamin. Czyta wiadomość pospiesznie, a potem podsuwa mi kieliszek szampana.
— Wypij — mówi. Już mam zamiar zaprotestować, ale przerywa mi: — Będziesz tego potrzebował. Spotkamy się przy kominku.
Odchodzi, prawdopodobnie po to, by przeprosić za moje zniknięcie. Dzięki Bogu.
Zaciskając palce blisko krawędzi kieliszka, wypijam szampana trzema szybkimi łykami, ani przez chwilę nie rozkoszując się jego doskonałością. Blaise ma rację. Obaj o tym wiemy. Oddaję kieliszek przechodzącemu skrzatowi, a potem wycieram kącik ust jednym palcem. Już teraz paraliżuje mnie strach.
Nabrawszy głębokiego oddechu, zmierzam w stronę kominka.***
Blaise prowadzi mnie przez zgiełk oddziału urazowego, jakby to on zarządzał tym miejscem, co, jak sądzę, wcale nie jest aż tak dalekie od prawdy.
Zatrzymuje uzdrowicielkę.
— Malfoy? — pyta rzeczowo szorstkim tonem lekarza, który oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Podejrzewam, że kobieta pokieruje nas prosto do prywatnego oddziału, tego nazwanego po dziadku Abraxasie i babci Eleonorze, w którym zazwyczaj umieszczano ojca. Zamiast tego uzdrowicielka spogląda na mnie, a jej wzrok łagodnieje.
— Drugi korytarz, proszę pana — mówi, a ja jestem zaskoczony tym, z jakim szacunkiem traktowany jest Blaise w Świętym Mungu. — Trzecie drzwi po lewej. — Posyła mu długie spojrzenie, którego nie jestem w stanie teraz zinterpretować.
Wszystko, co mogę robić, to stawiać jedną stopę za drugą. Doskonale wiem, co zobaczę, kiedy wejdziemy do środka.
Blaise waha się przed drzwiami.
— Poczekam tu na ciebie — mówi, a ja kiwam głową. Obaj mamy świadomość, że muszę wejść tam sam. Dotyka mojego ramienia. — Jeśli będziesz mnie potrzebował, jestem tutaj.
Ten korytarz okazuje się cichszy, choć wciąż słyszę panujący wokół szpitalny zgiełk. Zatrzymuję się z ręką na klamce. Mogę odejść, mówię sobie. Nie muszę wchodzić.
Jestem bardzo dobry w okłamywaniu samego siebie.
To pomruki głosów popychają mnie do tego, bym nacisnął klamkę. Wchodzę do niewielkiej, skąpo umeblowanej poczekalni. Matka siedzi na kanapie, a ciotka Andromeda trzyma ją za rękę. W małym lichtarzu błyska światło, ledwo sięgając zacienionych kątów pomieszczenia. Drzwi za mną zamykają się, a głosy uzdrowicieli, wzmocnione zaklęciem Sonorus, milkną.
Panuje tu zimno niemal tak dojmujące jak dotyk dementora, a atmosfera jest prawie tak samo ponura. Zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu nie dzieje się nic dobrego. Praktycznie czuję na sobie ból przeszywający powietrze, gęste i ciężkie. Po plecach przechodzi mi dreszcz, więc zawijam wokół siebie ramiona, wręcz niezdolny do tego, by oddychać.
— Draco — mówi matka, spoglądając na mnie z twarzą pokrytą łzami. Jej włosy opadają luźno na ramiona, pojedyncze pasma wyślizgnęły się spod zaczarowanych spinek, które na co dzień utrzymują je w idealnym ułożeniu. — Och, mój Draco. — Sięga rękami ku mnie. Jej ubranie skalane jest krwią.
Krwią ojca.
Plami rękaw jej szaty, ramię i pierś w miejscu, w którym, krzycząc, musiała go do siebie przyciskać.
Nogi uginają się pode mną. Opadam na podłogę, łkając rozpaczliwie i wtulam twarz w kolana matki. Zaciskam palce na jej szatach, starając się uspokoić.
Po niekończących się groźbach w końcu to zrobił. Zostawił nas. Samych.
Drań.
Matka również płacze, a nasz zachrypnięty szloch wypełnia niewielką przestrzeń, dławiąc nas we własnym żalu.