Obiad jem z matką w ponownie otwartej restauracji Savoy Grill.
Czeka już na mnie, kiedy docieram na miejsce zdyszany od biegu. Mój gniew na Pottera nadal nie ustąpił. Do restauracji dostaję się siecią Fiuu, przez kominek umiejscowiony dyskretnie w kącie za ścianą, tuż obok wind w hotelowym lobby, a potem spieszę się, mając nikłą nadzieję, że nadrobię spóźnienie. Odczekuję chwilę, by się uspokoić, po czym, przywołując na twarz uprzejmy uśmiech, podchodzę do stolika, przy którym siedzi matka.
— Pozwoliłam sobie zamówić butelkę wina, kochanie — mówi, podnosząc napełniony do połowy kieliszek. — Chapoutier Ermitage le Pavillon, rocznik dwa tysiące szósty.
Wślizguję się do półokrągłego, obitego aksamitem boksu.
— Chyba nieco dla ciebie za młode, nieprawdaż?
Preferowane przez matkę roczniki są zawsze starsze niż ona sama. Jak mawia ze śmiechem, nie pije żadnego wina wyprodukowanego po 1971 roku. A raczej mawiała.
Bierze łyk.
— Człowiek potrzebuje zmian, Draco. — Jej oczy są smutne, więc nie rozwijam tematu. Zamiast tego rozkładam sobie serwetkę na kolanach, a kelner napełnia mój kieliszek.
— Jak się miewasz? — pytam, kiedy ponownie zostajemy sami.
Matka wykonuje znaczący gest odzianym w kaszmir ramieniem. Włosy ma upięte w kok, a krótki sznur pereł połyskuje na tle czarnego swetra. Dostała je od dziadka Blacka na siedemnaste urodziny.
— Doskonale — odpowiada, zaraz jednak znowu podnosi kieliszek do ust. To mnie niepokoi. Zazwyczaj jedna porcja wystarczała jej na cały posiłek. Nigdy nie widziałem, żeby piła tak szybko.
Kelner stawia na stole talerze z foie gras[1] i pieczonymi przegrzebkami. Unoszę brew.
— Zamówiłam też przystawki — wyjaśnia matka niepotrzebnie.
— Widzę. — Sięgam po przegrzebka owiniętego porem smażonym na maśle. Przynajmniej wie, co lubię. Zawsze wiedziała, poczynając od pierwszego pudełka słodyczy, które przysłała mi do Hogwartu.
Matka nie dotyka żadnej z przystawek, a jedynie kiwa głową w kierunku kelnera, by ten ponownie napełnił jej kieliszek.
— Teraz nie jest tu jak kiedyś — stwierdza, rozglądając się po zmienionym wystroju wnętrza. Wokół nas lśnią lakierowane ściany, a z sufitu zwisają kryształowe żyrandole. Matka wzdycha i stawia kieliszek na stole. Marszczy nos. — Zbyt mugolsko. Twojemu ojcu by się nie spodobało.
— A potem poskarżyłby się Spebbingtonowi — dodaję, przeżuwając przegrzebka. Ojciec i naczelnik wydziału czarodziejskiego hotelu Savoy mieszkali za czasów Hogwartu w tym samym dormitorium. — Głośno.
Moje stwierdzenie wywołuje uśmiech na twarzy matki. Przebiega palcami po krawędzi kieliszka.
— Lucjusz zawsze miał własne zasady etykiety. — Oboje milczymy przez chwilę, zagubieni we wspomnieniach. — Nieważne — mówi w końcu i unosi wino. — Nad czym teraz pracujesz?
Wzruszam ramionami.
— Nad niczym szczególnym. Kończę artykuł i sprawozdanie z konferencji, zaczynam też badania nad następnym projektem. — Kłamię, a przynajmniej jeśli chodzi o to ostatnie. Po raz pierwszy w swej akademickiej karierze nie mam pojęcia, co będę dalej robił.
— Cudownie. — Nie pyta o szczegóły. Nigdy. — Rozmawiałam niedawno z Andromedą...
— Och, nawet nie wspominaj o mojej nieszczęsnej ciotce — rzucam, czując narastający ponownie gniew. — Wiesz, co zrobiła?
Matka spogląda na mnie znad kieliszka.
— Uspokój się, Draco.
Rozsmarowuję foie gras na toście.
— Zatrudniła cholernego Pottera, żeby oczyścił rezydencję.
— I?
Niemal dławię się tostem. Przełykam i kaszląc upijam łyk wina.
— Mamo. Potter. W moim domu. — Krzywię się, przypominając sobie jego słowa na temat posiadania rezydencji. — To jest mój dom i nie obchodzi mnie, co on sobie myśli. I kto, do diabła, pozwolił biegać samopas temu dziecku...
— Twój ojciec i ja pozwalaliśmy swego czasu na to samo. — Matka patrzy na mnie znacząco, sprawiając, że milknę. — Jak się domyślam, mówisz o młodym Jamesie. Andromeda lubi się nim opiekować, kiedy Teddy przebywa w Hogwarcie. Ciężko jest jej samej w pustym domu, a ja wolę, żeby nade mną nie wisiała, więc ją do tego zachęciłam. A co do Harry'ego, Andromeda pomyślała, że będzie doskonałym wyborem i na to również wyraziłam zgodę. Nie było łatwo go przekonać. Zdaje się, że odnośnie rezydencji ma uprzedzenia podobne do twoich.
— No i? — Wbijam rozwścieczony wzrok w wino. — Nie chcę, żeby to robił. — Patrzę na nią, zaciskając zęby. — Sam go wyrzucę. Prawie zrobiłem to ostatniego popołudnia.
Matka wzdycha.
— Draco, postaraj się pohamować. To tymczasowa umowa, a Harry jest całkiem dobry w tym, co robi. Andromeda sądzi, że usuwanie zaklęć Czarnego Pana mogłoby być dla niego swego rodzaju katharsis.
— Mam gdzieś, co jest dla niego...
— Draco. — Powstrzymuje mnie jej ostry jak brzytwa ton. — Wystarczy. — Milknę, a ona pochyla się, unosząc dłoń kilka centymetrów nad blatem stołu. Na jej nadgarstku zawinięty jest wysadzany diamentami wąż. Ojciec podarował go jej w poprzednie święta Bożego Narodzenia. Odwracam wzrok. Dotyka mojej ręki. — Niedługo skończy. Najpóźniej do Nowego Roku.
— Jest czwarty grudnia — protestuję, ale ponownie ucisza mnie znaczącym spojrzeniem. — To absurdalne.
Matka przywołuje gestem kelnera i opada na oparcie restauracyjnego boksu. Sięga po kieliszek z winem.
— Być może. A teraz zamówisz mi duszonego zająca. Myślę, że tobie posmakuje sarnina, co ty na to?
Wzdycham i zgadzam się. Jeśli matka popiera obecność Pottera, nie mam szans, by się go pozbyć.