Kolegium Wszystkich Świętych w Oksfordzie liczy sobie pięćset siedemdziesiąt dwa lata. Ufundowane przez arcybiskupa Canterbury podczas panowania Henryka VI, sto pięćdziesiąt lat później otworzyło swoje wrota dla czarodziejskiego uczonego Roberta Hovendena, piastującego stanowisko rektora przez czterdzieści trzy lata — absolutny rekord aż po dziś dzień — oraz charłackiego krewnego kompozytorki Musidory Barkwith.
Dzięki Bogu, na wydziale tym nie uczy się żaden student. Jego działalność skierowana jest na pracę badawczą. Kolegium zrzesza różnego rodzaju naukowców, którzy, pod spiczastymi dachami bliźniaczych wież instytutu, zajmują się własnymi projektami. Wydział Nauk Magicznych mieści się niedaleko bramy wychodzącej na Radcliffe Camera, w zapomnianym korytarzu, uważanym przez mugoli za wyłączony z użytku. Uczęszcza tam jedynie garstka czarodziejów, których badania finansowane są z funduszu pozostawionego przez zmarłego w 1798 roku Edgara Stroulgera, teraz zarządzanego żelazną ręką przez gringockie gobliny.
Granger i ja jesteśmy tu jedynymi profesorami historii magii. Ona zajmuje się historią starożytnego prawa, a ja, oczywiście, czarną magią. Oboje wybrani zostaliśmy spośród wielu kandydatów do specjalnego, siedmioletniego programu badań, do końca którego zostały nam jeszcze dwa lata, i każde z nas startuje w wyścigu o tak bardzo pożądany tytuł kierownika grup badawczych sekcji czarodziejskiej. Nagroda Flamela zdążyła już podburzyć niezwykle zaciętego ducha walki Granger, powinienem więc zacząć myśleć o następnej monografii w moim planie badawczym. Ja, przynajmniej teraz, nie mam zamiaru oddać jej palmy pierwszeństwa. Zbyt wiele godzin spędziłem w Hogwarcie na tym, by dorównać jej w ocenach.
Moja pracownia znajduje się na końcu wąskich, spiralnych schodów z drewna, których stopnie przez wieki wydeptywały i wygładzały ludzkie stopy. Skrzypią niemożliwie, kiedy się po nich wspinam. Gdy pokonuję ostatni, nie jestem zaskoczony widokiem Granger, stojącej na półpiętrze przed szeroko otwartymi drzwiami własnej pracowni.
— Jesteś — mówi. Włosy ma skręcone w kok przytrzymywany przez pióro. — Nie byłam pewna, czy przyjdziesz.
Otwieram drzwi.
— Dlaczego miałbym nie przyjść? — Staram się, by mój głos brzmiał spokojnie.
Granger waha się, przygryzając wargę. Najwyraźniej usiłuje oszacować mój nastrój. Na jej policzku widać atramentową smugę. Prawdopodobnie przyszła tu jeszcze przed śniadaniem, na ile ją znam, a po pięciu latach pracy w tak stłoczonych kwaterach mogę uznać to przypuszczenie za ponury fakt. Pozostaje mi jedynie się modlić, by teściowa chciała zająć się dziś jej bachorami. Dwuletni Hugo za bardzo lubi przeżuwać książki, które z radością podkrada z moich półek. Szczerze mówiąc, wolę, kiedy śpi zwinięty gdzieś w kącie w biurze Granger, nawet jeśli jego płacz czasem doprowadza mnie do szału. Co się tyczy Rose, z której już teraz niezła psotnica, mogę wysnuwać śmiałe podejrzenia, że to dziecko skończy kiedyś jako przywódca czarodziejskiego świata. Boże, miej nas w swojej opiece.
— Po prostu pomyślałam — odzywa się w końcu Granger — że może potrzebujesz więcej czasu...
— Cóż, najwyraźniej nie potrzebuję. — Popycham drzwi. To kłamstwo, ale moja rozmówczyni ma w sobie zbyt wiele z Gryfona, by to zauważyć. Praca, powiedziałem sobie tego ranka, zmuszając się do wstania z łóżka. Praca utrzyma mnie na powierzchni. Ostatnią rzeczą, której chcę, to dać przeklętemu ojcu satysfakcję przewrócenia do góry nogami całej mojej egzystencji.
Granger zatrzymuje mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. Spoglądam w jej stronę.
— Przykro mi — mówi cicho.
Nie mogę znieść większej dawki współczucia, a już z pewnością nie od niej.
— Nie musi ci być przykro — ucinam. — To niepotrzebne.
Odsuwa się, zarumieniona. Zaczynam się przyzwyczajać do podobnych reakcji. Nikt nie wie, co powiedzieć. Oczywiście zawsze chodzi o nich. Są przerażeni tym, że mogą cię urazić, lecz nie dlatego, że cokolwiek ich obchodzisz, ale ponieważ wolą nie być uznawani za Takich Ludzi.
Wykrzywiam wargi.
— Jeśli pozwolisz — mówię, wchodząc do pracowni. — Obowiązki wzywają.
Już prawie zamykam drzwi, kiedy Granger kładzie na nich dłoń.
— Nie powinnam była przyprowadzać Harry'ego. — Z niezdarnego koka uwalnia się kosmyk włosów i muska jej policzek. Granger wygląda na zmęczoną. — Przepraszam.
— Słusznie przepraszasz. — Patrzę na nią przez szparę w drzwiach, trzymając rękę na klamce. — To było dość nierozsądne.
Kiwa głową.
— Po prostu... — Wzdycha i krzyżuje ramiona, zaciskając gruby, przewiązany wełnianym paskiem kardigan. Na schodach jest piekielnie zimno, zaklęcia ocieplające wyczerpują się zbyt szybko. — Cóż, pytał, czy może iść ze mną, a ja nie chciałam mu odmówić.
To mnie zaskakuje. Mrużę oczy i otwieram drzwi szerzej.
— Dlaczego?
Granger mruga.
— Po wszystkim, co przeszedł...
— Nie — przerywam jej. Guzik mnie obchodzą rozterki Pottera. — Dlaczego, na miłość boską, chciał uczestniczyć w pogrzebie mojego ojca? Nie wiem, którego z nas bardziej nienawidzi.
Granger nie odzywa się przez chwilę. Zaciska palce na drewnianym guziku swetra.
— Wyobraź sobie, że Ron też go o to zapytał — odpowiada. — Po prostu chciał iść. Powiedział, że jest to winien twojej matce.
Odwracam wzrok. W gardle czuję narastającą gulę.
— Oczywiście, że tak. — Wykrzywiam wargi. — Ale bardziej chciał pewnie przypomnieć nam, co my jesteśmy winni jemu.
Nasze życie. Naszą wolność. Nasz majątek. Tylko dzięki zeznaniom Pottera ojciec i ja uniknęliśmy Azkabanu i cholernie dobrze wiem, że utrudniał ministerstwu dziesiątkowanie naszego skarbca. W pewnym okresie pojawiły się też dyskusje o przejęciu dworu. Jakże żałuję, że tego nie zrobili.
— Draco — mówi Granger, marszcząc brwi. — Wiesz, że nie miał na myśli...
— Wiem dokładnie, co miał na myśli — stwierdzam beznamiętnie. Potter nie zamierzał okazać sympatii. Chciał za to pokazać mi, że jestem jedynie potomkiem zachlanego, żałosnego śmierciożercy, który nie miał nawet tyle odwagi, by spojrzeć w oczy światu. Jakże musiał być zachwycony, widząc upadek Malfoyów i żałując naszej porażki.
— Nie znasz Harry'ego — odparowuje Granger. — Nigdy go nie znałeś.
Łapię jej spojrzenie.
— Znam was wszystkich. Wiem, co o nas sądzicie. Wiem, co myśleliście o moim ojcu. Nie musicie nawet mówić. Macie to wypisane na środku czoła za każdym razem, kiedy wspominacie moją rodzinę. Spośród nas tylko matka uniknęła kurateli ministerstwa, urabiając sobie ręce po łokcie, żeby udowodnić, że nie jest złowrogą panią dworu. Ministerstwo gorączkowo próbowało obsadzić ją w tej moralitetowej farsie zwanej historią. — Granger odwraca wzrok. Temu nie może zaprzeczyć i doskonale o tym wie. — To zwycięzcy zawsze dopisują końcówkę opowieści, prawda? — Śmieję się gorzko. — Zawsze na swoją korzyść, oczywiście. A ja i ty? W naszej pracy staramy się znaleźć prawdę w historycznych zapiskach. Ale nie byłoby politycznie wskazane, by ktokolwiek zrobił to samo z tą wojną.
— Ty mógłbyś — odzywa się Granger cicho.
Pochylam głowę w kierunku drzwi.
— Nie, nie mógłbym — odpowiadam po chwili. Tylu zjawom z przeszłości musiałbym stawić czoła. Niektórych z nich Granger nigdy nie zrozumie.
Patrzymy na siebie. W jej oczach dostrzegam litość i to mnie wyczerpuje. Jestem zmęczony. Wykończony. Przypuszczam, iż wszyscy myślą, że są życzliwi, ale to wcale nie jest życzliwość. Jeśli mam być szczery, sam nie mam pewności, czego chcę poza przebywaniem w samotności, dla pociechy otaczając się stosami książek i dokumentów. Nawet Blaise i Milie starają się zbyt mocno. Spędzają niedziele, wisząc nade mną i usiłując rozproszyć mnie rozmową albo grą w Eksplodującego Durnia. Wyznaczyłem granicę po tym, jak pewnego razu Blaise, całkowicie poważnie, po wypiciu zbyt wielu butelek wina, zapytał mnie, czy potrzebuję się wygadać.
Nie, kurwa, niekoniecznie.
— Nastawiłam czajnik — mówi w końcu Granger. Zastanawiam się, czy utożsamianie herbaty z pocieszeniem to nasza cecha genetyczna. Rosjanie mają wódkę, Francuzi seks. My, Brytyjczycy, odnaleźliśmy spokój na dnie filiżanki. — Mogę przynieść ci kubek Earl Greya, jeśli chcesz.
— Nie chcę. — Staram się zachować szorstkość głosu, ale kiedy Granger znowu odwraca wzrok, wiem, że przegrałem. Wzdycham. — Ale dziękuję.
Kiwa głową, uśmiechając się słabo. Po tych wszystkich latach wciąż nie wie do końca, jak mnie podejść. Myślę, że w pewien sposób sprawia mi to ulgę.
— Powinnam wracać do swoich papirusów — stwierdza. — Przed lunchem muszę jeszcze posortować księgi rachunkowe z Oksyrynchosu.
— Badania porównawcze?
— Niestety.
Granger waha się, spoglądając na mnie z ukosa.
— Jesteś pewien co do herbaty?
— Absolutnie.
Jej obcasy stukają o drewniany podest.
Trzaskam drzwiami i opieram się o nie, zamykając je uprzednio na cztery spusty. Nabieram płytkiego oddechu, opadam na podłogę i opieram czoło o kolana.