Kiedy się budzę, do moich uszu dobiega szelest i czyjś szybki oddech. Otwieram oczy i widzę wpatrującego się... nie, gapiącego się na mnie Jamesa. Siedzi po turecku na pikowanej otomanie i bardzo się nad czymś koncentruje.
Zamieram w bezruchu.
— O co chodzi?
— Podziałało? — pyta James.
— Co podziałało? — odpowiadam pytaniem na pytanie trochę bardziej szorstko, niż zamierzałem. Jestem zmęczony i z chęcią wypiłbym eliksir na kaca.
James sapie i przewraca oczami.
— Mój eksperyment. Słyszałeś, jak mówiłem, żebyś wstał?
Mrugam. Dziwny z niego dzieciak, ale jakimś cudem nie irytuje mnie tak bardzo jak inne. Być może dzieje się tak dlatego, choć niechętnie to przyznaję, że przypomina mi mnie samego w tym wieku. Samotnego i przedwcześnie dojrzałego, wałęsającego się po zbyt wielkim i pustym domu, mając skrzaty za jedynych towarzyszy.
— Nie sądzę — mówię. — Ale spałem, więc nie mogę być pewien.
Po jego piegowatej twarzy przebiega cień prawdziwego zawodu.
— Kurza stopa! A tak się starałem udoskonalić moją metodę.
Na dźwięk tego zmyślnego wyrażenia ogarnia mnie mimowolna wesołość — najwyraźniej James wpadł w kłopoty, używając prawdziwych przekleństw. Albo ma zdrową wyobraźnię i mało okazji, by dać jej upust.
— Nie martw się. — Robię wszystko, co w mojej mocy, by brzmieć uspokajająco, sprawdzając równocześnie policzki w poszukiwaniu zaschniętej śliny. Zasnąłem na kanapie, na miłość boską. Matka byłaby przerażona. Pomijając cały ten niekonwencjonalny barłóg, pierwszy raz od wielu dni czuję się wypoczęty. — Z tego, co słyszałem, twój tata też nie radził sobie z legilimencją.
James spogląda na mnie, mrużąc lekko oczy.
— Dlaczego tu jesteś?
— Zasnąłem — odpowiadam, siadając. Świat wiruje przez moment, by powrócić do normy chwilę potem. — Oglądałem mugolski sport. Na tym. — Macham dłonią w kierunku pudła. — Z Australii. — Na to wspomnienie w oczach Jamesa pojawia się ból. Nie mam jeszcze na tyle skamieniałego serca, by go nie zauważyć. — Tęsknisz za Australią? — pytam ostrożnie. Sześciolatki są niestabilne emocjonalnie i niekiedy wymagają delikatnego traktowania. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz chcę, jest zanoszące się płaczem dziecko w moich ramionach.
— Czasami — odpowiada stanowczo.
— Przepraszam — mówię. — Jest tam teraz bardzo ciepło, prawda?
Kiwa głową. Włosy wpadają mu do oczu, a mnie uderza jego podobieństwo do ojca.
— Anglia jest dziwna. Kiedy tu jest zima, w Australii jest lato. Mamusia, to znaczy moja mama, ostrzegała mnie przed tym.
Przytakuję.
— My mówimy zazwyczaj, że to w Australii pory roku są na odwrót, ale masz rację. Jest zupełnie inna.
James macha nogami.
— Tata kazał powiedzieć, że masz zejść na dół i coś zjeść.
Prostuję się i wyglądam przez okno. Po położeniu słońca na niebie stwierdzam, że jest prawie południe.
— Miło, że mi to przekazałeś — wypominam zirytowany. Powinienem wstać o wiele wcześniej. Pocieram dłonią twarz i wzdycham.
— Tak — odpowiada James, w ogóle nie rozumiejąc mojego sarkazmu. Wyciąga małą rączkę. — Czekają na nas w kuchni.
Pozwalam mu poprowadzić się w dół ukrytych, awaryjnych schodów, których stromość wyraźnie go cieszy. Pamiętam, że kiedy byłem mały, czerpałem równie wielką radość z tajnych, wąskich korytarzy. Docieramy na tyły kuchni. Potter siedzi przy niewielkim stoliku w kącie, a Bloddy podaje mu coś z talerza. Kiedy skrzatka w końcu mnie spostrzega, wygląda na zakłopotaną.
— Pan Draco nie powinien tutaj jeść — mówi, mnąc w długich palcach kuchenną ścierkę. — Ani pan Potter.
Potter wyszczerza zęby w uśmiechu.
— Lubię kuchnie. Są cieplejsze niż reszta domu. I weselsze.
Nie mogę się z nim nie zgodzić. Jako dziecko zawsze uwielbiałem przychodzić do skrzatów po smakołyki i siedzieć niezauważony w towarzystwie garnków, które syczały, bulgotały i brzęczały wokół mnie.
— W porządku, Bloddy. Pan Potter jest gościem, więc uszanujmy jego wolę.
Skrzatka spogląda na mnie wielkimi, niemal wyłupiastymi niebieskimi oczami.
— Jak pan sobie życzy, panie Draco — zgadza się, chociaż wciąż nie wygląda na zadowoloną.
Siedzimy i jemy skromny obiad, Potter i ja pieczonego kurczaka z pieczarkami, a James kanapkę z szynką, najwyraźniej jego ulubioną potrawę. Obserwuję, jak bierze ją do ręki i rozdziela skrupulatnie składniki, zeskrobuje musztardę z szynki, a tę odkleja od posmarowanego masłem chleba. Dzieli pieczywo na kawałki, wsadza je do ust po kolei, po czym zwija szynkę w rulon i również ją zjada.
Nie mogę się nadziwić, że Potter mu na to pozwala. W tym wieku karano mnie za wzięcie chleba do ręki, zanim skrzaty położyły mi go na talerzu, albo za to, że nie zapytałem o pozwolenie na więcej dżemu. Bardziej podoba mi się to, co widzę teraz.
Siedzimy w przyjemnej ciszy, każdy zaabsorbowany sobą, choć nie w nieuprzejmy sposób. Po porcji tarty z kremem waniliowym — moim ulubionym deserze jeszcze na długo przed Hogwartem — wstaję od stołu.
— Idę do biblioteki — oświadczam.
Potter przytakuje znad kubka z herbatą.
— Więc zostawimy cię w spokoju.
James podrywa spojrzenie do góry i marszczy brwi.
— Dlaczego?
— Bo pan Malfoy potrzebuje ciszy do pracy — wyjaśnia Potter.
— Och. — James kiwa głową i piętami tenisówek kopie szczebel pod krzesłem. — Dobra. — Powraca do jedzenia, rozdrabniając chleb przed każdym kęsem. Zastanawiam się, ile razy słyszał już od ojca ten sam pretekst, ale po chwili odrzucam tę myśl z poczuciem winy. Potter jest lepszym ojcem dla Jamesa niż mój był dla mnie, to oczywiste.
Oddalam się, nie czując aż takiego ciężaru z powodu towarzystwa, jak to się dzieje zazwyczaj. Obaj traktują prawo do ciszy jak coś oczywistego, a mnie zalewa fala dziwnego spokoju wywołanego ich niemym przyzwoleniem, bym został sam na sam ze sobą.
Biblioteka jest jasna, promienie słońca przedzierają się przez szaro-białe chmury i odbijają od połaci śniegu na zewnątrz. Jedynie zielony bukszpan odznacza się na tle białego puchu. Rzucam zaklęcie ocieplające i podążam wzdłuż półek z książkami, zatrzymując się przy sekcji z transmutacją. Po przeczytaniu prac Bagshot myślę o zagłębieniu się w Prawach Gampa.
Godzinę później do biblioteki wchodzi James. Słyszę cichy odgłos jego kroków.
— Nie miałeś przypadkiem trzymać się ode mnie z daleka? — pytam. Przede mną leżą rozłożone książki, poza tym znalazłem czystą rolkę pergaminu w kredensie w kącie. Omijam górną część zbiorów. Nie mam ochoty patrzeć teraz na portret ojca.
James pochyla się nad biurkiem, opierając podbródek na ramionach.
— Nudzi mi się — oświadcza z głębokim westchnieniem. Bawi się krawędzią książki. — Skrzaty sprzątają, a tata śpi na górze.
Przesuwam kałamarz poza jego zasięg. Ta mała istota jest dziwnie ruchliwa.
— I jak ja mam temu zaradzić?
— Nie wiem. — Wzrusza ramionami, a moment później posyła mi przebiegłe spojrzenie. — Tata nie wypuści mnie samego na dwór, bo mogę wpaść w kłopoty.
— Twój tata jednak czasem używa mózgu.
James marszczy czoło.
— Ale pada śnieg.
Wyglądam na zewnątrz. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że puszyste białe płatki znów dryfują ku ziemi.
— Jest za zimno...
— Mogę nałożyć płaszcz. — Patrzy na mnie błagalnie. — Proszę.
Przenoszę wzrok z książek na widok za oknem. James wierci się obok mnie ze zniecierpliwieniem, naciągając rękawy swetra i miętosząc je w pięściach. Pamiętam, jak to było czuć tę desperacką samotność w jego wieku, a śniegu na terenie rezydencji nie widziałem od lat.
— No dobrze — odpowiadam po chwili.
Twarz Jamesa rozjaśnia blask.