Nie śpię przez resztę nocy. W momencie, kiedy spotykam się z matką w kościele św. Swithina, jestem zesztywniały i wyczerpany. Procesja wchodzi do pomieszczenia chwilę po tym, jak siadamy na ławce. Podejrzewam, że przy matce, ubranej w elegancką, nieskazitelną ciemnoniebieską szatę, wyglądam nędznie i tandetnie.
Wyndham-Ffoulkes wkracza na mównicę. Wszyscy zebrani wstają.
— Pan z wami — mówi, a w odpowiedzi słychać: „I z duchem twoim". Stoję spięty, kiedy prowadzi nas przez wyznanie grzechów i kolektę. Nie chcę tu być. To wszystko zbyt wyraźnie przypomina mi pogrzeb ojca. Niemal dostrzegam jego trumnę z przodu głównej nawy. Nabieram gwałtownie powietrza. Matka marszczy brwi i klepie mnie lekko programem liturgii w sposób, jaki robiła to, kiedy byłem dzieckiem i źle zachowywałem się w kościele. Wzdycham i staram się przybrać uprzejmy wyraz twarzy, zanim udajemy się, by zapalić świecę na adwentowym wieńcu.
To będzie długie nabożeństwo.
Nie pamiętam niczego z kazania Wyndhama-Ffloulkesa, ale kiedy wychodzę po mszy, z wdzięcznością kiwam mu głową w geście podziękowania.
— Jak się miewasz, młody człowieku? — pyta mnie łagodnym głosem. Myślę, że naprawdę interesuje go odpowiedź.
Mimo to odsuwam się, napinając ramiona. Jestem przecież Malfoyem.
— Całkiem dobrze, dziękuję — odpowiadam.
Wiem, że mi nie wierzy, ale taktownie nie naciska.
Razem z matką jem obiad w restauracji Old Vicarage w Oksfordzie. W kominku obok nas trzaska ogień. Portrety przyglądają się nam ze ścian koloru głębokiej czerwieni, a zielona skóra na moim krześle skrzypi, kiedy się wiercę. Bawię się jedzeniem, podczas gdy głowę wypełnioną mam myślami, których raczej wolałbym uniknąć. Matka również nie rusza swojej porcji.
Sięga po kieliszek z winem.
— Dobrze jest zjeść porządny posiłek. Skrzaty Andromedy nie potrafią zbyt dobrze gotować.
Unoszę wzrok.
— Co?
— Nic, kochanie. — Przygląda się swojemu królikowi w musztardzie. — Jak twój pstrąg?
Właściwie nie mam pojęcia. Wzdycham.
— W porządku.
— Wyglądasz mizernie. — Jej czoło przecina zmarszczka. — Znowu pracowałeś do późna?
— Nie. — Wkładam do ust kęs ryby i żuję powoli. Ogarnia mnie niecodzienna potrzeba szczerości. — Dziś w nocy byłem w rezydencji.
Jej ręka z widelcem zatrzymuje się w drodze do jasnoczerwonych warg.
— Po co?
— Rozmawiałem z Potterem — przyznaję.
— Och, naprawdę? Jak tam jego... — macha wymijająco smukłą dłonią — cokolwiek robi we dworze?
— Cóż, myślę... — przerywam, przesuwając widelcem po boku pstrąga. Pytanie, które krążyło mi po głowie, nagle wylewa się z moich ust: — Czy nienawidzisz ojca?
Matka odkłada sztućce i spogląda na mnie.
— Nie. Nie nienawidzę. — Milknie na moment, łapiąc moje spojrzenie. — A ty?
— Czasami.
Waha się, a potem powoli nabiera powietrza.
— Uważam, że to dość powszechne pałać czasami nienawiścią do własnego ojca. Szczególnie po tym, jak zostawił nas tak nagle.
— Nie mów mi, że nie jesteś wściekła. — Patrzę na nią bardziej niż sceptycznie.
Przybiera na twarz maskę opanowania.
— Nie, Draco. Nie jestem. A nawet gdybym była, czy to robiłoby jakąś różnicę? Jego już nie ma.
Z impetem rzucam widelec na talerz, na co matka się wzdryga.
— Wybrał drogę tchórza.
— Draco. — Rozgląda się, by zobaczyć, czy ktoś zauważył mój wybuch, po czym syczy: — Proszę, nie odzywaj się tutaj w ten sposób.
— Ale to prawda — upieram się. — I dobrze o tym wiesz. A teraz siedzimy tu jak zawsze i udajemy, że wszystko jest w porządku, że nigdy nie było inaczej, i stanowimy cholernie szczęśliwą rodzinę, prawda? — Złość duszona przez lata wylewa się ze mnie i nie sądzę, bym mógł dłużej ją powstrzymywać.
Matka rzuca zaklęcie prywatności.
— Nie rozumiem, co się z tobą dzieje — mówi. — Staramy się zjeść obiad w przyjemnej atmosferze...
— Nie chcę obiadu w przyjemnej atmosferze. — Dłonie drżą mi tak bardzo, że niemal upuszczam nóż. Kładę go obok widelca i sięgam po kieliszek z winem.
— A więc czego chcesz? — pyta matka ze spokojem.
Zaciskam palce na szkle.
— Nie wiem — odpowiadam po chwili. Nie patrzę na nią.
Wzdycha. Żadne z nas nic nie mówi.
Piję wino, gapiąc się na kominek. Obraz przedstawiający staw dla kaczek w parku uniwersyteckim Oksfordu wisi nad marmurowym gzymsem kominka. Matka naciska widelcem na niewielki pieczony ziemniak. Brązowawa skórka pęka i ukazuje maślane, białe wnętrze.
— Nic, co zrobię, nie przywróci mu życia — odzywa się w końcu. Jej głos jest łagodny. Odgarnia kosmyk włosów z twarzy. — Wściekanie się na niego w niczym nie pomoże.
— Nie obchodzi mnie to. — Stawiam kieliszek na stół i unoszę na nią wzrok. — Zostawił nas, żebyśmy radzili sobie ze wszystkim, z czym on nie potrafił. Myślę, że to upoważnia mnie do odrobiny goryczy.
Matka przygryza wargę.
— Nie rozumiesz...
— Czego nie rozumiem, mamo? — Pochylam się do przodu, kładąc łokcie na blacie. Pieprzyć etykietę. — Że nigdy nie otrząsnął się po wojnie? Że Czarny Pan pozostawił po sobie głębokie blizny? Myślisz, że tego nie wiem? — Szarpię za rękaw szaty i podciągam go do góry. Słaby zarys Mrocznego Znaku wciąż widać na mojej jasnej skórze. — A to jest jedyna, którą możesz zobaczyć. — Milczy. Czuję mdłości. Kiedy z powrotem zsuwam rękaw, moja dłoń drży. Sięgam po wino i wypijam je do końca. — Yaxley... — mówię cicho.
— Draco...
— Przestań, mamo. — Jej blada twarz nie wyraża żadnych emocji. — Przecież to żaden sekret.
Wzdycha.
— To prawda.
Siedzimy, patrząc na siebie. Oczy matki są błyszczące i mokre.
— Jak mogłaś? — pytam, kiedy gniew zmienia się w znużenie. — Oddał mnie temu draniowi, a ty mu pozwoliłaś.
Nie może mówić. Odwraca wzrok, przyciskając knykcie do ust. Pojedyncza łza spada z jej rzęs i pozostawia długi ślad na policzku.
— Próbowałam — odzywa się w końcu. — Błagałam... — Głos grzęźnie jej w gardle. Łapie moje spojrzenie.
— Masz pojęcie, co mi zrobił? — pytam beznamiętnie. Palcem przesuwam po pozłacanej krawędzi talerza, starając się powstrzymać wspomnienia. — Co kazał mi robić? — Zerkam na nią. — Nie chcę ci nawet mówić, bo nie sądzę, że potrafiłabyś zrozumieć.
Matka kładzie dłoń na mojej.
— Potrafię — zapewnia i nagle w jej oczach dostrzegam prawdę. Nabieram gwałtownie powietrza.
— Ty... — przerywam.
— Niełatwo było być kobietą w domu pełnym mężczyzn. — Odwraca wzrok. — Szczególnie kiedy Jego Wysokość dopingował upokarzanie ojca. — Nie wiedziałem. Nie podejrzewałem. Być może powinienem. Za każdym razem, kiedy ją widywałem, jej twarz obrazowała czystą udrękę. — To nie wojna była tym, z czego ojciec się nie otrząsnął — dodaje po chwili. — Nigdy nie wybaczył sobie, że nas nie uchronił. — Spogląda mi w oczy, jej policzki są mokre od łez. — Dlatego nas opuścił, kochanie. Z poczuciem winy trudno jest wygrać.
Splatam palce z palcami matki, ściskając mocno jej dłoń.