Rozdział 1. Murphy

17 2 0
                                    

Co ma przyjść, przyjdzie.
Co ma minąć, minie.
W dni najburzliwsze czas jednako płynie.

William Shakespeare


Wielka Brytania, rok 1963
Rezydencja Lannister

Może nie było nocy, ale na zewnątrz latarnie uliczne palą się już od kilku godzin. Ich blady blask oświetla pogrążone w ciemności ulice. Castle Combe od zawsze, gdy zapada zmrok wygląda jak miasteczko koszmarów. Kamienie wydają się jeszcze bardziej chłodne, niż w rzeczywistości faktycznie są. Zimą, drzewa bez liści pochylają się nad drogami, rozsypując po nich gałązki zrywane przez wiatr. On również gra mroczną melodię, która rozbrzmiewa w każdym domu.

Zaciągam się papierosem i spoglądam przez kuchenne okno na ogród. Jest zbyt idealny, nigdy mi się nie podobał. Mierzę wzrokiem wszystkie równo przystrzyżone gałązki i szczelnie opatulone krzaki kwiatów. Co prawda, wiosna przyszła do Wielkiej Brytanii już kilka dni temu, jednak każdy poranek mam wrażenie, że jest coraz chłodniejszy. Zupełnie tak, jakby zima nie zakończyła swoich czarów i pragnęła dokończyć to, co zaczęła trzy miesiące temu.

Wypuszczam przez usta chmurę dymu, która chwilowo przysłania mi widok na ogród. Gdy znika, dostrzegam w oddali sylwetkę mężczyzny. Spaceruje z dłońmi schowanymi w kieszeniach ciemnych, ubłoconych spodni. Głowę ma spuszczoną, wpatrują się w żwir pod ciężkimi butami. Czasem przystaje, aby czubkiem buta poprawić kamyki, które leżały z boku ścieżki. Mimo tego, że dla mojego ojca pracuje wiele ogrodników i tyle samo ludzi zajmuje się domem, jestem pewny, że to George Owell szwenda się po zmroku między alejkami.

George, mimo swoich lat, dalej pracuje jako stajenny na dworze. Nie jestem pewny czy ma sześćdziesiąt, czy siedemdziesiąt lat. Czas ewidentnie się dla niego zatrzymał. Pamiętam jak w dzieciństwie pokazywał mi konie, a jego włosy powoli traciły kolor. Nazywałem go dziadkiem, choć definitywnie był zbyt młody na ten tytuł.

Do moich uszu dobiega odgłos kroków. Ktoś wszedł do kuchni i westchnął głośno.

Kącik moich ust uniósł się mimowolnie w lekkim uśmiechu.

– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie palił w domu? – odzywa się melodyjnym, choć zmęczonym głosem pani Joseline Copenhall.

– Ile razy będziesz pouczać mnie jak matka? – odbijam pałeczkę, skutecznie unikając odpowiedzi na zadane przez kobietę pytanie.

Lubię z nią rozmawiać i się droczyć. W pewnym sensie przypomina mi matkę. Swojej nie pamiętam, ale jestem wręcz pewny tego, że gdyby żyła, również szykowałaby mi posiłki i pouczała, abym porzucił palenie.

Nikotyna ma dla mnie jednak zupełne inne znaczenie. Nie palę fajek dlatego, że jestem uzależniony. Wiem, że w każdej chwili mogę przestać, jednak nie chcę. Robię to tylko dlatego, że czuję tak bliższą wieź między mną a ojcem. Może to głupie, ale zaciągając się dymem, czuję się szczęśliwszy, bo wiem, że Hayden robi to samo w swoim gabinecie.

Nasza relacja ojciec–syn nie jest zła. Jeśli możemy spędzamy ze sobą dość dużo czasu. W niektóre weekendy wybieramy się na mecze rugby, albo do parku pograć w golfa. Czasem różnica wieku między nami po prostu się zaciera, a my rozmawiamy ze sobą jak bracia, albo naprawdę bliscy kumple.

Hayden jednak jest prezesem w firmie, którą odziedziczył po swoim ojcu. Lannister Industrial Complex działa na rynku od początku lat dwudziestych. Założył ją mój pradziad, dość szybko rozkręcając organizację w państwie. Mój ojciec rozszerzył działalność jeszcze do Irlandii i Islandii, dlatego przez ostatnie miesiące niemal w ogóle nie wychodził ze swojego biura.

BURN - czego nie spalił ogieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz