Rozdział Pierwszy

29 5 4
                                    

     Siedziałam z walizką przed szafą. Nie wiedziałam na co się szykuję. Nie wiedziałam dokąd jadę. Wiedziałam tylko jak bardzo się stresuję wyjazdem na dwa i pół miesiąca do praktycznie obcej kobiety. Słuchając Lorde próbowałam sobie romantyzować te wakacje. Jednak to była tylko iluzja. Właśnie skończyłam 7 klasę, przede mną były ostatnie wakacje w podstawówce i zamiast spędzić je z przyjaciółmi, wyjeżdżałam na drugi koniec Polski. Wstałam z podłogi i spojrzałam na zawartość mojej głównej walizki z góry. Kosmetyczka, ręczniki, piżamy, ładowarki... spakowałam prawie pół pokoju. W sumie nie wiedziałam co mnie czeka, więc chciałam być gotowa na wszystko.

- Sonia - poczułam szturchnięcie za ramię - zdejmij te słuchawki.

Wykonałam polecenie, którego szczerze nienawidziłam.

- Potrzebujesz czegoś ze sklepu na wyjazd? - zapytała mama przy okazji patrząc w moją walizkę.

- Raczej nie. Wszystko pasuje?

- Chyba tak. W drugiej masz ubrania? - mama wskazała głową na moją drugą, wielką torbę.

Skinęłam i przyciągnęłam do siebie plecak. Książki, karty do gry w pasjansa (lubiłam moją mentalność siedemdziesięciolatki). Czegoś brakowało... słuchawki! Zapomniałabym rzeczy, która trzymała mnie przy życiu. Dopakowałam wszystko i zaczęłam wynosić bagaże na wielki korytarz naszego domu. Był tak pusty, że te cztery torby robiły wyjątkowo małe zamieszanie. Nasz dom był aż za czysty. Brakowało w nim rodzinnego bałaganu. Skarpetek pod fotelami, niepozmywanych naczyń na blacie. W sumie to brakowało w nim rodziny.

Mama złapała moją dłoń. Myślałam, że ją olśniło i porozmawia ze mną  tym wyjeździe. Oczywiście, że nie. Wcisnęła mi w dłoń dwa banknoty dwustuzłotowe szepcząc:

- Wykorzystaj te wakacje - jej uśmiech był czymś na pograniczu troski z ulgą. Czemu, tego sama nie wiedziałam. Jedną z moich pasji było doszukiwanie się drugiego dna w uśmiechach, wzroku, gestach. Z jednej strony uważałam to za piękne, z drugiej przeklinałam to, za każdym razem gdy nie mogłam spać rozmyślając nad intencjami jakiegoś ruchy o którym ta osoba pewnie nawet za bardzo nie myślała.

- Spróbuję - odpowiedziałam krótko i zaczęłam upychać pieniądze do portfela.

     Idealnie w momencie, w którym zniosłyśmy z mamą walizki do przedpokoju na nasz podjazd podjechał samochód. Wysiadła z niego kobieta koło czterdziestki. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to burza rudych loków na jej głowie. Poprawiła długą, niebieską sukienkę na ramiączkach i zaczęła iść w stronę naszych drzwi. Moja mama przekręciła klucz i usłyszałam jak cicho westchnęła. Nigdy nie miała z ciocią najlepszych kontaktów (co skutkowało tym, że ostatni raz widziałam ją na swojej Pierwszej Komunii Świętej ponad cztery lata temu) lecz nigdy nie wytłumaczyła mi dlaczego.

- Tamara, jak miło cię widzieć! - powiedziała absolutnie najgorszym, sztucznie sympatycznym głosem. Tym samym którym witała gości na bankietach po nakrzyczeniu na mnie i wszystkich pracowników. 

- Tęskniłam -powiedziała ciocia i wyściskała moją mamę, a zaraz po tym spojrzała na mnie - Sonia, jak ty wyrosłaś. Długo się nie widziałyśmy.

Czy ja wiem? Czy te cztery lata to tak długo? Ludzie potrafili nie widzieć się dłużej niż ja żyję, a przy spotkaniu rozmawiać, jakby ich ostatnie spotkanie działo się wczoraj. Nie do końca pojmowałam pojęcie tęsknoty. Może to przez to, że nigdy nie miałam za kim tęsknić. Albo po prostu byłam za młoda i jeszcze nie przeżyłam wystarczającej rozłąki.

- Prawda - odpowiedziałam krótko starając się zabrzmieć grzecznie.

- Nadrobimy. To co, spadamy? - ciocia położyła mi dłoń na ramieniu.

Mama przytuliła mnie. I zaczęła mówić:

- Baw się dobrze, uważaj na siebie i nie rób głupot, dobrze? - zapytała całując mnie w czoło.

- Zobaczy się - wyszczerzyłam zęby. Lubiłam takie teksy, bo wszyscy i tak wiedzieli, że nie zrobiłabym nic złego.

- Oj ty jesteś - mama przeczesała mi włosy i podała plecak.

- Polubimy się coś czuję - ciocia zrobiła do mnie ten sam uśmiech, co ja przed chwilą do mamy. Miałyśmy podobne uśmiechy. 

     Wszystkie walizki leżały już w bagażniku małego czerwonego Volkswagena cioci. Plecak walał mi się pod nogami, a na moich udach leżała bluza, która nie wiedziałam co tu robi, bo było prawie 30 stopni. Patrzyłam przez otwarte okno i słyszałam rozmowę moich cioci i mamy. Rozmawiały takim szeptem jak dorośli omawiający wypadek na autostradzie z trzyletnim dzieckiem w tym samym samochodzie. Rozmawiały o dziadku. I tak wszystko wiedziałam. Po prostu nie mówiłam. W końcu pożegnały się, mama pokiwała do mnie, a ciocia przybiegła do samochodu. Otworzyła drzwi wpuszczając do samochodu świeże powietrze. W takim upale otwarte okno mało dawało.

- Powinnyśmy być na miejscu koło - ciocia spojrzała w nawigację na telefonie - dwudziestej drugiej.

Zerknęłam na zegar na zdewastowanym radiu. Było przed nami ponad sześć godzin drogi. W małej puszce, z tego co było mi wiadomo, bez klimatyzacji.

     Minęły dwie godziny. Jechałyśmy w ciszy, czasem przerywanej opowieściami cioci na które ja kiwałam głową. W końcu podjechałyśmy na stację benzynową. Umierałam z pragnienia. Wstałam czując nieprzyjemne odczucie spoconej skóry odrywającej się od skórzanej tapicerki samochodu. Ciocia odetchnęła z ulgą związując rudy busz w kitkę.

- Idę do toalety, tankuję i jemy, dobrze? - wskazała głową na baner Subway'a.

- Pewnie. Ja pójdę już do środka - powiedziałam i zaczęłam zmierzać w stronę budynku.

Po dwudziestu minutach najedzone wsiadałyśmy z powrotem do auta z dwoma półtora litrowymi butelkami wody. Co do auta, to stwierdziłam, że ma swój urok. Dźwięk w radiu był lekko zagłuszony, ale Lana Del Rey brzmiała przez to jeszcze bardziej klimatycznie, brązowa skórzana tapicerka pachniała świeżą cytryną. Po tylnych siedzeniach walały się chusty, kartony i puste butelki.

     Cztery godziny później, po jeszcze dwóch postojach podjechałyśmy po dom. Nawet mimo tego, że było dość ciemno zauważyłam jaki był piękny. Typowy wiejski domek, jak filmów. Co lepsze z pięknie zadbanym ogrodem. Planowałam jutro rozłożyć tam koc i nie wstawać z niego do końca sierpnia. Lubiłam naturę, mimo, że wszystkie moje kwiatki zawsze umierały. Lubiłam zapach skoszonej trawy, lubiłam kwiaty na łąkach. Może po prostu lubiłam, gdy inni też byli samowystarczalni i podzielali mój ból radzenia sobie samej. Podeszłyśmy do drzwi, ciocia przekręciła kluczyk i wpuściła mnie, ciągnącą za sobą dwie walizy do środka. Było tam chłodno, tak jak tego potrzebowałam po tej podróży. Ciocia włączyła światło, a moim oczom ukazała się cała ściana ramek. Wytarłam buty, a ciocia od razu pokierowała mnie na górę. Weszłam do mojego pokoju na całe wakacje. Szczerze był przepiękny. Wszystko poza biurkiem było wykonane z białego, dostojnego drewna. Łącznie z parkietem. Zielona pościel na łóżku zlewała się z kolorem ścian. Na komodzie stał wazon z polnymi kwiatami.

- Podoba się? - zapytała kobieta z uśmiechem.

- Nawet bardzo - odwzajemniłam uśmiech.

- Ja pójdę po pozostałe walizki, a ty idź wziąć prysznic. Ręczniki dla ciebie leżą na pralce - odwróciła się na pięcie i poszła do samochodu.

Czyli ręczniki są na liście rzeczy, którymi niepotrzebnie zapchałam torby. Świetnie.

     Pół godziny później siedziałam na łóżku ubrana w  piżamę. Stwierdziłam, że rozpakuję się jutro, bo muszę odespać te wszystkie bodźce.

________________________________________________________________________________

Słowa - 1096




ChabryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz