Lipiec

686 55 31
                                    

Zapach jego intensywnych perfum już dawno rozwiany został przez wiatr, który nieprzejęty jego stanem ciągle owiewał klatkę piersiową mężczyzny. Nie wiedział ile już tak siedział, ile czasu pozwalał swoim nogom beztrosko zwisać z kilfu, włosom, które niegdyś nigdy nie mogły być w nieładzie, całkowicie się w niego zamienić a starannie wyprasowanej koszuli, pognieść się od ciągłych podmuchów wiatru. Jednak nic z tego nie miało dla niego najmniejszego znaczenia, nawet nie zauważył tych drobnych zmian. Ponieważ od momentu, w którym pozwolił na uderzenie w swój czuły punkt, już nic nie potrafiło mieć dla niego najmniejszego znaczenia. On sam nie miał dla siebie żadnego znaczenia, został owiany chłodem, jednak nie tym, który w plotkach krążących po mieście, czynił z niego wysoko postawionego i niepokonanego, osobę, która wzbudzała postrach nawet wtedy, kiedy tylko jego imię i nazwisko padało w pomieszczeniu. To nie ten chłód, nie ten z którego byłby dumny. Był to chłód po utraconym sercu, po sercu które uświadomił sobie, że naprawdę ma, dopiero kiedy nieodwracalnie je stracił. Chłód i pustka po Gregorym Montanhie.

Mieniący się księżyc odważnie oświetlał jego bladą skórę, próbując wzbudzić w jego oczach blask, chociaż odrobinę podobny do tego, z którym zawsze go witał, a który sam księżyc miał zaszczyt wzmacniać. Teraz jednak, mimo wszelkich starań, niedostrzegalna była żadna iskierka w jego wzroku, on niby wpatrzony w księżyc jak zawsze, jednak zupełnie inny, niepodatny na jego piękno a tym bardziej na blask, który za każdym poprzednim razem tak chętnie odwzajemniał. Księżyc był w tym momencie bezradny, jak na ironię, dokładnie tak samo jak Erwin.

Przez głowę siwowłosego przebiegały miliony klatek ze wspomnieniami rozmów i sytuacji mających miejsce między nim a funkcjonariuszem. Zaczynając od tych najdurniejszych, które dla każdego innego człowieka na tym świecie wydawałyby się zwykłą przepychanką słowną, pomiędzy dwojgiem niecierpiących się ludzi, jednak dla nich były niezaprzeczalnie przyjemnym i nieodłącznym elementem tej zawiłej relacji. Poprzez te, w których nieroztropnie i ani trochę nieprzemyślanie padały krzywdzące słowa z ich ust, z czego sprawę każdy z nich zdawał sobie już po sprawie, wtedy kiedy zwykle według nich było za późno na przeprosiny. Kończąc na tych najbardziej intymnych, tych o których niemo przysięgli nigdy nie wspomnieć światu, o bliskościach i czułościach tak głębokich, że poliki tej dwójki oblewały się kolorem ich ulubionego wina na samą myśl o tym, że wzajemnie pozwolili na to aby aż tak obnażyć się przed druga osobą, przed sobą nawzajem, bez zawahania i nie żałując żadnej z tych wspólnie spędzonych sekund. O momentach które już na wieczność miały pozostać tylko ich.

Nie potrafił, szczerze pomimo wszelkich starań i niezliczonych ilości godzin spędzonych na tym owianym chłodem klifie, nie potrafił zrozumieć. Począwszy od tego, która z jego decyzji podjętych na przestrzeni ostatnich lat, sytuacji w których znajdował się z czystego przypadku lub sam nierozważnie tworzył, czy które z wypowiedzianych przez niego słów, którymi jego język przywyknął szastać bez konsultacji z rozumem, która z tych rzeczy doprowadziła go do tego momentu. Miewał sprzeczki, konflikty czy cięższe sytuacje, to prawda, jednak nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, że jest w stanie stracić wszystko i zostać calkiem sam, niezrozumiany i zagubiony jak nigdy dotąd.

Nie potrafił zrozumieć, w którym momencie i z jakiego powodu jego najbliżsi, którzy już dawno temu zostali obdarowani mianem rodziny, oddalili się od niego na tyle, żeby potraktować go gorzej niż osobę, którą ledwo znali. Kiedy stał się dla nich aż tak obcy, że zamiast próbować go zrozumieć i dać mu przestrzeń na własne działania, jak śmiecia związali go i zmusili do zrobienia tego, co z jakiegoś powodu wydawało im się najwygodniejsze. Tak obcy, że pragnęli od niego jedynie profitów, nie zostawiając przestrzeni na rozmowę.

Najwięcej jednak żalu kierował w stronę Nikodema. Ten był dla niego jak brat, czego nigdy nie wstydził się mu wyznać a co zawsze białowłosy ochoczo potwierdzał, klepiąc go po ramieniu i przyznając, że czuje tak samo. Spędzili ze sobą wystarczającą ilość czasu, żeby Knuckles miał świadomość, iż Carbonara zna go lepiej niż ktokolwiek inny i potrafi czytać z niego jak z otwartej księgi, co wielokrotnie udowadniał mimo, że duma złotookiego nigdy nie pozwalała mu na przyznanie tego na głos. Jak więc Nicollo mógł brać w tym wszystkim udział? Jak mógł on bez zawahania pozwolić na to, co wydarzyło się kilka dni wcześniej i jakkolwiek nie zaprotestować? Jakim cudem nie dostrzegł on, co tak naprawdę kryje się pod mianem operacji biznesowej?
A co najważniejsze, jakim cudem, po raz pierwszy w życiu, nie wyczytał z niego kotłujących się w nim uczuć, które aż błagały o zostanie zauważonymi? Uczuć, które mimo, iż skutecznie ignorowane przez siwowłosego, były aż nadto wyraźne, a tym bardziej powinny być dla osoby, która często wychwytywała to, co krył w sobie prędzej niż on sam? Uczuć, o których istnieniu Erwin uświadomił sobie zbyt późno.

Przepraszam, Kapitanie. || MORWIN Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz