Prolog

59 4 0
                                    

Prolog

(Perspektywa Jiang Chenga)

Biegłem ile sił w nogach. Nie zatrzymałem się ani razu. Miałem nadzieję, że jeśli dotrę na czas to wszystko jakoś się ułoży. Że oni przeżyli. Że wrócą do zdrowia. Że wrócą do domu.

Powoli traciłem oddech. Serce dudniło mi w piersi z przerażenia i wysiłku. W końcu na horyzoncie zaczął się wyłaniać budynek szpitala. O ile to możliwe, przyspieszyłem jeszcze bardziej.

Jak szalony wpadłem do budynku, by następnie pognać w kierunku wskazanej sali. Będąc pod nią próbowałem złapać oddech po szaleńczym biegu. Nim się uspokoiłem, dostrzegłem doktora wychodzącego zza drzwi mojego celu. Stanąłem przed nim, jednak zanim udało mi się cokolwiek z siebie wydusić, on spojrzał na mnie tym smutnym wzrokiem i pokręcił przecząco głową. Jego oczy jak i ruch warg wyrażał te dwa słowa które tak bardzo chciałem uniknąć.

"Przykro mi."

Czułem jak miękną mi nogi, a przed chwilą unormowany oddech staje się bardziej nieregularny i świszczący. Serce dudniło mi w piersi i w uszach. Wzrok zaczął mi się mglić, a w gardle powstawała coraz to większa gula. Z braku innej możliwości oparłem się o ścianę. Zwróciłem tym na siebie uwagę lekarzy, pielęgniarek, pacjentów jak i odwiedzających szpital ludzi. Jednak nie przejąłem się tym gdyż moje serce roztrzaskiwało się teraz na małe kawałki, a umysł opętała tylko jedna myśl.

Oni nie żyją... Spóźniłem się... To moja wina.

Nawet nie zauważyłem kiedy nogi same poniosły mnie do sali, w której były ich ciała. Nie chciałem na to patrzeć, bo przecież wiedziałem co tam zastanę. A jednak, mimo to parłem do przodu, póki nie stanąłem blisko pierwszego łóżka z brzegu.

Drżącą ręką uniosłem kawałek białego płótna. A widok jaki zaserwowała mi rzeczywistość przyprawił mnie o szybsze bicie serca jak i o gulę w gardle. Bo zobaczyłem jej twarz. Bladą, pozszywaną i gdzieniegdzie jeszcze umorusaną krwią. Twarz tej drobnej, a zarazem silnej istotki. Twarz mojej ukochanej, starszej siostry.

Yanli.

Piękna jak zawsze. I spokojna. Tak bardzo chciałbym by się teraz do mnie uśmiechnęła, a następnie ze śmiechem stwierdziła, że jestem głupiutki, że dałem się nabrać...

Ale tak się nie stanie.

Przeszedłem na drżących nogach do następnego łóżka. Spojrzałem na kolejną bliską mi osobę.

Jin Zixuān.

Mój szwagier i od pół roku również przyjaciel. Na początku nie mieliśmy dobrych relacji. Ba, nieraz prawie doszło do bójki. Myślałem, że nie jest wart mojej siostry. Ale potem... coś się zmieniło. Widziałem jak się o nią stara. Jak się nią opiekuje i dba o nią. Jak się cieszył na wieść, że zostanie ojcem. Zdecydował się na zakopanie toporu wojennego między nami. I choć byłem sceptycznie do tego nastawiony, to po pewnym czasie zyskałem dobrego kolegę, szwagra, a następnie przyjaciela. Zixuān stał częścią naszego życia, mojego życia.

Powoli przeniosłem wzrok na następne dwa łóżka... Zajęte. To byli moi rodzice. I to był ten moment, który mnie złamał. Nie bacząc na nic, upadłem na kolana. Po twarzy ciekły strumienie łez, a z gardła wydobywał się niemy krzyk, czasami przerywany pojedynczymi jękami bólu. Nie fizycznego... a psychicznego.

Nie obchodziło mnie to, że lekarz nadal tu był i próbował mnie uspokoić. Nie obchodził mnie personel szpitalny, który wszedł aby sprawdzić co się dzieje. Nie obchodziło mnie nic z tych rzeczy. Ja chciałem tylko moją mamę i mojego tatę. Ja chciałem moją siostrę i szwagra. Chciałem moją rodzinę z powrotem.

Mój szloch wzmagał się z każdą chwilą, a ja dusiłem się we własnych łzach. Objąłem się rękoma i zacząłem się bujać w przód i w tył.

"To moja wina. Gdybym tylko pojechał wraz z nimi... albo chociaż zamiast nich. Wtedy byłoby lepiej. Dlaczego to oni musieli zginąć, a nie ja?! To moja wina. Moja. Moja..."

W momencie gdy szeptałem te słowa, ktoś położył mi dłoń na ramieniu. I gdybym choć trochę kontaktował z rzeczywistością usłyszałbym jak ta osoba wbiega do sali ledwo łapiąc oddech, podchodzi, a następnie kuca obok. Ledwo poczułem jak silne ramiona oplatają mnie w talii i podnoszą do góry. Nie reagowałem. Nie obchodziło mnie nic. Chciałem po prostu zapomnieć, zasnąć i się już nie obudzić w tym okrutnym świecie.

Jakby z daleka dochodziły jakieś odgłosy, szarpnięcia. Nic do mnie nie docierało. Wtem, coś mnie otrzeźwiło. Z szokiem wymalowanym na twarzy chwyciłem się za piekący policzek i spojrzałem na osobę, która trzymała mnie cały ten czas w ramionach.

Ah… Wei Wuxian.

Spojrzałem w jego zrozpaczone i rozgniewane oczy. Tak wiele emocji mogłem w nich dostrzec. Żal, smutek, gniew, rozpacz, tęsknota, lęk, strach. Jak zza mgły docierały do mnie jego słowa, kiedy głaskał mnie delikatnie po plecach starając się mnie uspokoić. Powiedział wtedy: Nie jesteś sam A-Cheng. Jestem przy tobie. Słyszysz?! Nie waż się również odchodzić! Zostań dla mnie. A jeśli to za mało to zostań dla Jin Linga. Jin Ling cię potrzebuje nie zostawiaj go!

A ja? Uczepiłem się tej myśli jak rzep, bo tylko to trzymało mnie jeszcze na tym świecie. Musiałem zaopiekować małym Jin Lingiem… I tym tutaj chyba też.

Cienie życiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz