2. W labiryncie godzin

52 5 4
                                    

Po ciężkim poranku w końcu udało nam się dojść do siebie. Uzgodniliśmy, że czas wziąć się za drobne sprawy organizacyjne. Incydent z wymiotami chyba przelał czarę goryczy - przyczepa wymagała generalnego sprzątania. Jasne, można było nazwać nas brudasami, patusami czy pijakami, ale wciąż byliśmy ludźmi. Takimi jak inni - potrzebowaliśmy powietrza, pożywienia, wody i przestrzeni. Problem w tym, że większość ludzi traktowała nas jak istoty gorszego sortu, jakbyśmy automatycznie spadli w jakiejś społecznej hierarchii przez to, że żyliśmy inaczej.

Czasami mnie to bawiło. Jakby ci wszyscy ludzie z normalnych domów nie mieli żadnych problemów. Jakby alkoholizm był tylko naszą domeną - tych, którzy mieszkają w przyczepach, w nieświeżych ciuchach, z przeszłością, którą widać jak na dłoni.

Oczywiście, mieliśmy swoje problemy. Nie dało się temu zaprzeczyć, ale wciąż staraliśmy się zachować chociaż odrobinę godności. Czasami wychodziło lepiej, czasami gorzej. Bałagan w przyczepie był tego najlepszym przykładem - z jednej strony nas drażnił, z drugiej przyzwyczailiśmy się do niego tak, że przestał nam przeszkadzać. Mózg, który rzadko kiedy myśli trzeźwo, raczej nie zwraca uwagi na takie "detale" jak stosy śmieci czy plamy na podłodze.

- To co, zaczynamy? - rzuciłam, zerkając na Matta, który siedział na taborecie przy stoliku i wpatrywał się w puszkę po piwie jak w dzieło sztuki.

- Jasne. Od czego? - rzucił z niechęcią, jakby na starcie wiedział, że to wszystko nie miało najmniejszego sensu.

- Od wszystkiego. - mruknęłam pod nosem.

Po chwili oboje wybuchliśmy śmiechem, bo przecież to była jedyna sensowna odpowiedź. I tak pewnie skończy się na tym, że każde zacznie od innego końca przyczepy, a gdzieś w połowie znów znajdziemy coś ciekawego - pełną butelkę po wczorajszej libacji, zagubione batoniki albo resztki naszej cierpliwości. Sprzątanie było małym aktem buntu - nie wobec ludzi, ale wobec samych siebie. Jakbyśmy chcieli sobie przypomnieć, że w tym całym chaosie wciąż możemy coś poukładać.

Rzeczy mieliśmy niewiele, ale wystarczająco, by nazwać to wszystko "małym dobytkiem". Trochę ubrań, głównie tych, które przetrwały więcej niż kilka tygodni noszenia. Torby w pogotowiu - na wypadek, gdyby trzeba było szybko się przenieść. Kilka kosmetyków, oczywiście "pożyczonych" w myśl zasady, że jeśli coś ma zostać oddane, to lepiej, żeby o tym zapomnieć. Sprzęty gospodarcze? Owszem, trochę ich było - wyniesione z wyprzedaży garażowych, z tym że żaden nie wymagał prądu. Wiadomo, prąd to luksus, którego my, ludzie z marginesu, nie mamy.

Do tego jakaś zastawa kuchenna - prawdziwa galeria sztuki. Miska z pęknięciem, talerz z logiem fast foodu, szklanki, które widziały więcej upadków niż ja po tanim winie. Siedzenie? Taboret i dwie skrzynki po piwie, na których leżał blat - kawałek czyjegoś remontu. Matt przyniósł to kiedyś z pobliskiego osiedla, kiedy wywozili odpady budowlane. "Blat jak blat, może być stołem, a może być opałem" - powiedział wtedy, dumny jak paw.

Podsumowując: jak na ludzi, którzy część swojego życia spędzili na ulicy, mieliśmy zaskakująco dużo. W rzeczywistości - niewiele. Wszystko to wyglądało bardziej jak eklektyczna wystawa niż coś, co można nazwać "wnętrzem mieszkalnym".

Sprzątanie? Teoretycznie powinno pójść szybko i sprawnie, w praktyce - ilość śmieci, która zalegała w naszych czterech kątach, była przerażająca. Papierki po batonach, puszki po piwie, zapomniane skarpetki, które zdążyły przejść w stan półorganiczny. W kącie przy lodówce (która oczywiście nie działała) leżał stos gazet. Matt kiedyś stwierdził, że "może się przydadzą". Na co? Nikt nie wiedział, ale sam pomysł brzmiał dostatecznie logicznie, żeby je tam zostawić.

Wszystko w moich rękachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz