Rozdział 4: Vincenzo

30 2 0
                                    

-Kurwa, Matteo mówiłem ci, że masz ich przypilnować. -warknąłem do telefonu, czując wściekłość. -Miałeś tylko jedno pierdolone zadanie i je spieprzyłeś! 

Cisza jaka nastała po drugiej stronie telefonu była jasną oznaką tego, że Matteo wyraża skruchę. 

-Słuchaj, Vin…- zaczął, ale mu ostro przerwałem.

-Dla ciebie Don Vincenzo, Matteo. -westchnąłem. Towar był wart pięć milionów. Pięć pierdolonych milionów w plecy. -Znasz zasady. I nie próbuj zasłaniać się naszą wieloletnią przyjaźnią. Dla mnie to biznes. Na tym żyjemy. Rozumiesz! -warknąłem powtórnie. Z Matteem może i znaliśmy się od dziecka, i może nasi ojcowie też się przyjaźnili. Jednak w kwestii interesów nawet przyjaźń nie ma żadnego znaczenia. Mafia to mafia. Trzeba być wiernym, lub zdechnąć jak parszywy kundel. -Rozumiesz!

Matteo przełknął ślinę. Słyszałem to doskonale. Strach. Bał się.

-Rozumiem Don Vincenzo. -odparł.

Uśmiechnąłem się do siebie i oparłem o maskę Mustanga. 

-Cieszę się, że się rozumiemy przyjacielu. A teraz grzecznie mi opowiesz, dlaczego do kurwy, ciebie tam nie było? -ze spokojem rozglądnąłem się po okolicy. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek mnie teraz obserwował. To była prywatna rozmowa i nikt nie miał prawa jej słyszeć. Dlatego wyjechałem z Katanii i zatrzymałem się w lesie obok. Tym samym w którym zajechałem drogę mojej Diablicy.

-Dostaliśmy cynk. -przestałem się uśmiechać, a mięśnie które wcześniej były lekko spięte, teraz spięły się jeszcze bardziej. Takie rzeczy zazwyczaj nie zwiastowały niczego dobrego.- Byłem tam, zadzwonił telefon. Numer zastrzeżony. Leonardo próbował ustalić dane i miejsce skąd dzwonił. Ale skurwysyn jest dobry. 

Nie wytrzymałem. Odszedłem od auta i pięścią przywaliłem w najbliższe drzewo. Odleciało trochę kory, a z moich kostek zaczęła sączyć się krew.

-Kurwa, Matteo to jest pierdolone pięć milionów euro! Pięć pierdolonych milionów, które ktoś zajebał. 

Usłyszałem jak szatyn niespokojnie poruszył się na fotelu prowadzonego auta. Jechał do mnie, tak jak mu kazałem. I bardzo, kurwa, dobrze.

-Północ. Gdy wyjechałem, zabrałem ze sobą kilku ludzi. Tak dla bezpieczeństwa. -pisk hamujących opon spowodował, że moje uszy zabolały. I w tym momencie pogratulowałem sobie przewidywalności, oraz tego, że telefon leżał na masce Mustanga.

-I mówisz mi dopiero teraz, że to była ta cholerna Północ. Matteo to nie jest jebane przedszkole. Nie jesteśmy dziećmi, że damy sobie wpierdol i podamy rękę na zgodę. 

-A myślisz, że ja tego nie wiem! Vincenzo do kurwy! Przyjechałem do portu po godzinie! Godzinie Vincenzo! I uwierz mi na słowo, to co się tam zdarzyło. -urwał na chwilę. -To było jak jakiś krwawy rozpierdol. -głos mu się lekko załamał. -Alfredo… Jego żona spodziewa się dziecka. On… on się tak cieszył, że zostanie ojcem. Jeszcze dziś rano, w drodze do portu chwalił się, że to będzie syn. Ty nie widziałeś tych iskierek w jego oczach, kiedy mówił o tym co będzie z nim robić, jak już będzie na świecie. Gra w football, pierwsze kroki, nauka strzelania i tata- jego pierwsze słowa. Kurwa Vincenzo, jak ja spojrzę Giulii w oczy. Obiecałem jej! Obiecałem… 

Coś ścisnęło mnie w środku, po tym jak Matteo się załamał. Pamiętam doskonale moment, kiedy Alfredo pochwalił się, że z Giulią spodziewają się dziecka. Był wtedy taki zadowolony. I dumny. Klepałem go po plecach i gratulowałem. Powiedziałem mu nawet, że będzie świetnym ojcem. Alfredo byłby świetnym ojcem. Był, bo już nie żyje.

A Giulia. Ona się załamie. A w tym stanie- w piątym miesiącu ciąży- to może zagrozić dziecku. 

-Ja jej powiem Matteo.- chociaż wiem, że to będzie trudne. Tego akurat nie powiedziałem na głos.

Królowie Mafii: VINCENZO -Pierwszy StrzałOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz