część pierwsza: powitanie

140 25 14
                                    

W tamtym czasie byłem rezolutnym chłopakiem pilnującym krów, które pasły się na zboczach gór. Nosiłem kowbojski kapelusz i jeździłem na koniu, moim Huraganie - łagodnym, lecz żwawym zwierzęciu. Zieloną dolinę osiedloną tylko przez paręnaście gospodarstw otaczały pnące się wyżej gładkie i tak samo zielone szczyty. Nie wyglądały bardzo imponująco widziane z doliny, a to dlatego, że stojąc nawet w jej najniższym punkcie znajdowało się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Mieszkańców doliny co prawda nie bardzo interesowały te liczby, ale turyści byli zachwyceni i w kółko powtarzali, jak to niezwykle musi się żyć na takiej wysokości. Ale dla mnie było normalnie. Właśnie zwyczajne.

Dało się tu dojechać jedną drogą, zresztą dość niebezpieczną, jak słyszałem, a później i się dowiedziałem osobiście, zatem z tamtej strony przybywali podróżni oraz dostawy towarów, które otrzymywaliśmy w zamian za mleko i ser, czyli jedyne, co mogliśmy tu spieniężyć poza turystyką. A ta ostatnia miała się całkiem nieźle, bo jeśli pójść trochę dalej, za wioskę i podążyć wraz z korytem potoku ku jego źródłu, zza zielonych wzgórz wychylą się skaliste ośnieżone szczyty. Większość osób jednak wolała patrzeć na nie z dołu, niż piąć się ku ostrym krawędziom nieznanego. Sam nigdy tam nie byłem. Wspinałem się tylko z Huraganem na mniejsze wzniesienia i obserwowałem stamtąd okolicę. Wiele się nie zmieniała w przeciągu dwudziestu lat mojego życia, jednak jakimś sposobem każdego dnia góry były inne. Nie rozumiałem tego zupełnie w tamtym czasie i dopiero teraz mogę powiedzieć, że to faktycznie nie one się tak zmieniały - tylko ja.

Zbierało się na burzę, kiedy zawitał do naszej wioski podróżnik w myśliwskim kapeluszu i zchodzonych butach. Widziałem go z daleka, idącego z pochyloną głową, niosącego na plecach górski plecak z przywiązanym do niego tobołkiem. Podpierał się na kijkach i powoli, ale konsekwentnie pokonywał kolejne metry szerokiej kamienistej drogi.

Zacząłem zaganiać krowy z powrotem pod dach, bo wiedziałem, że lada moment pogoda może się załamać. Ściemniało się już, gdy w końcu skończyłem pracę i wróciłem do domu. Mieszkaliśmy z mamą, tatą i babcią w dużym, bardzo starym budynku zbudowanym z kamienia jakieś sto lat temu. Po stronie rzeki, za którą już nie było nic poza trawiastym zboczem, mieliśmy dobudówkę, już znacznie bardziej zadbaną i to w niej przyjmowaliśmy gości. Był tam też niewielki taras z widokiem na góry. Zwykle to tam podróżni jadali śniadania, które zanosiłem im na drewnianej tacy z kwiecistym wzorem. Z przyzwyczajenia stałem jeszcze parę sekund czekając, aż powiedzą coś w rodzaju „Jak tu jest pięknie". Posyłałem wtedy uprzejmy uśmiech, którego nie widzieli zapatrzeni w dal i przyznawałem im rację, mimo że nie dostrzegałem tego samego, co oni. Góry zwykle zdawały mi się zmęczone i smętne, otoczone rzadką mgłą, przez którą prześwitywało blade słońce. Zawsze tu było chłodno, nawet latem. Czuć było ciepło promieni słońca na skórze, ale powietrze pozostawało rześkie.

Podróżnik zatrzymał się u nas. Zanim wróciłem, matka zdążyła mu już pościelić łóżko, ale jeszcze zamiatała podłogę, kiedy zobaczyłem go opartego o balustradę tarasu i wpatrującego się w zielone, falujące na tle chmur szczyty. Plecak leżał na deskach, a na plecach mężczyzny widniała wielka plama od potu. Ściągnął kapelusz, więc widziałem jego tłuste, potargane włosy o mocnym ciemnym kolorze. Nie był zbyt wysoki, za to mogłem stwierdzić, że jest dobrze zbudowany po mocno odznaczających się ramionach, z kolei większy obwód w okolicach pasa sugerował, że w podróży nie żałował sobie próbowania lokalnych przysmaków.

- Te góry są naprawdę... - Mężczyzna wstrzymał oddech, nie mogąc zapewne znaleźć odpowiedniego słowa.

- Niesamowite? - podpowiedziałem mu, a on nawet się do mnie nie odwrócił. Widok pochłonął go całkowicie.

- Tak. I straszne. Coś jest w nich strasznego. - Mówił po angielsku. Na takich odludziach niewiele osób posługiwało się tym językiem, gdyż panowało tu zacofanie o parędziesiąt lat w stosunku do wielkich miast w wielkich krajach, ale ja wszystko rozumiałem. Miewałem jedynie kłopot z mówieniem, bo nieczęsto zdarzało mi się używać angielskiego do czegoś więcej, niż paru słów zamienionych z gośćmi. Oni zwykle też nie byli w tym najlepsi, musieli tylko zakomunikować najprostsze potrzeby.

- Skąd jesteś? - spytałem go i długo nie odpowiadał. Wydawało mi się, że pochodzi ze wschodniej Azji.

- Indonezja - oparł.

- To daleko.

Spojrzał na mnie i kiwnął głową, a wtedy moja mama wyszła z pokoju i zaprosiła go do środka. Przestał zwracać na mnie uwagę i zamknął się w pomieszczeniu. 

Jak płaczą góryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz