część czwarta: słowa

58 19 13
                                    

Ciekawiłem się, na jak długo Neo zamierza u nas zostać. Nie śmiałem oczywiście pytać, bo wierzyłem, że kiedy wypowiem coś na głos, to nieodwracalnie stanie się to prawdziwe. Dlatego chowałem jego odejście w głębinach moich snów, chroniąc Neo przed odkryciem prawdy. Że kiedyś przeminie.

Znów jadł na tarasie uśmiechając się do gór. Wielką radość sprawiało mi obserwowanie, jak dzień po dniu zmarszczki na jego czole znikają, a twarz się rozjaśnia. Łagodne zielone zbocza musiały go uleczyć, a przynajmniej odciążyć na czas pobytu z ciężaru dotychczasowych zmartwień. Nie wiedziałem, co tak naprawdę dręczy Neo, ale było coś, co nie dawało mu oddychać. Wielokrotnie widywałem go nocami spacerującego wokół chaty lub przycupniętego przy strumieniu w blasku dopiero co obudzonego poranka. Zastanawiałem się w takich momentach, jak długo już błąka się samotnie w cienkim ubraniu i klapkach z odkrytymi palcami. Być może przeżył już tyle przygód, że wcale nie odczuwał zimna i kompletnie go to nie ruszało, ale ja, gdy drżałem przez nagły podmuch wiatru obserwując go z tarasu, myślałem sobie, że to bardzo smutne. Kiedyś na pewno czuł przeszywający chłód, ale towarzyszył mu już tak długo, że przestał zwracać na niego uwagę.

Kiedyś ściągnął klapki i wszedł bosymi stopami do strumienia. Widziałem jego małą sylwetkę w świetle księżyca. Pochylał głowę, chyba patrzył na swoje dłonie, potem zgiął się w pół i sięgnął do wartko płynącej wody. Koryto wypełniały kamienie i Neo na pewno poranił sobie stopy, ale przez długi czas nawet nie pomyślałem o tym, by tam do niego pójść. Wydawało mi się, jakbym oglądał jakiś dziwny film lub spektakl, jakbym czuł rozpacz postaci, ale nie miał prawa wbiec na scenę i przerwać przedstawienia. The show must go on, śpiewał kiedyś Freddie Mercury. Neo był dla mnie tak samo odległy, jak był Freddie. Ich istnienie było wyraźnie zaznaczone na osi mojego życia, ale nie ich obecność. Jak nazwać uczucie, gdy ktoś ma na mnie wielki wpływ, ale tak naprawdę nawet go przy mnie nie ma? Jak nazwać tęsknotę za czymś, czego nigdy nie miałem i nawet nie znam?

Brakowało mi słów na opisanie tego, co czułem. Od zawsze. Jak niezbadane oceany, jak nieskończone gwiazdy w kosmosie, jak kamienie w rzece i ziarenka ryżu na dnie garnka. Nie mogłem znieść bólu niewysłowienia. Każdej nocy czułem, że rozumieć mnie mógł tylko księżyc, który blado oświetlał moje przepełnione oczy.

Przyniosłem mu rano apteczkę, ale zdawał się nie rozumieć. Siedział zgarbiony na łóżku i gapił się na mnie nie do końca rozbudzony.

- Po co? - zapytał.

Chwilę milczałem.

- Nie potrzebujesz? Nieważne.

Uświadomiłem sobie, że wykazałem za dużo zainteresowania. To jego sprawa, jeśli postanowił sobie poranić stopy w strumieniu. Zwróciłem się do wyjścia.

- Poczekaj - zatrzymał mnie. - Możesz mnie obandażować?

Nie sądziłem, że zapyta. Większość rzeczy robił sam i po swojemu. Nie lubił, gdy inni się wtrącali, bo niszczyło to jego porządek.

- Tak. Jasne - odpowiedziałem bez wahania. Klęknąłem przed nim i rozpiąłem apteczkę. Zgrzyt zamka przeciął ciszę. Nagle stałem się okrutnie świadomy każdej części mojego istnienia. Czułem twardą podłogę pod kolanami i czułem stojące powietrze wokół mojej szyi. Jeden kosmyk włosów łaskotał mnie w policzek, ale ręce miałem zajęte. Wiedziałem dobrze, że mi się przygląda, ale i tak wpadłem w panikę, gdy uniosłem na niego oczy. Moje serce wybuchło mi w piersi, nie potrafiłem złapać oddechu. Siedział nade mną, wydawał się większy, a ja taki marny u jego stóp, klęcząc.

- Co jest z tobą?

Jego głos oplótł mnie jak sznur. Nie mogłem się uwolnić.

- Przepraszam - wymruczałem, próbując się wyrwać z oszołomienia.

- Nie spodziewałem się ciebie - wyznał wyciągając do mnie rękę. Przestraszyłem się trochę, nie wiedząc, co zamierza zrobić, ale widziałem po jego twarzy, że on też do końca nie wie. Niepewnym ruchem dosięgnął mojego czoła, a jego dotyk wypalił drogę przez skroń, wolno, drżąco docierając do mojego ucha skrytego za włosami. Byłem wstrząśnięty. Starałem się nie poruszać, żeby go nie spłoszyć. Nikt nigdy mnie tak nie dotykał. Swoim bezruchem chciałem powstrzymać Neo od zniknięcia.

- Boisz się mnie?

Nie lubiłem odpowiadać na pytania. Wolałem je zadawać. Poznawanie świata leżało bardziej w mojej naturze, niż rozdawanie części swojej duszy.

- Co masz na myśli, że się mnie nie spodziewałeś? Obudziłem cię? - wróciłem do jego wcześniejszych słów. Wtedy już położył dłoń na swoim kolanie, a ja ją dotknąłem samymi opuszkami palców.

- Jesteś przypadkiem - powiedział mi z największą łagodnością. Nasze dłonie same się do siebie dopasowały. - You are my serendipity.

Nigdy wcześniej nie słyszałem takiego słowa, więc nie miałem pojęcia o czym mówił, ale zgodziłem się z tym stwierdzeniem wszystkim, co miałem.

- Nie chcę cię wykorzystywać - oznajmił powoli. Chyba próbował spojrzeć mi w oczy, ale go nie dopuszczałem.

- Pozwoliłbym ci - wyszeptałem, nie wiem czemu. Nawet nie do końca rozumiałem, do czego się odnosił. Choć miałem przypuszczenia.

- Nie myślę... o niczym - usłyszałem. - Ale mam w sobie za dużo nieopowiedzianych historii. Sprawiasz, że chcę, bym je opowiedział.

Odruchowo na niego spojrzałem. Unosił leciutko brwi, usta zaciskał w nerwach.

- Opowiedz mi. Ja obandażuję ci stopy - powiedziałem, starając się posłać mu kojący uśmiech. Nagle poczułem się, jakby Neo był pacjentem, a moim zadaniem było się nim zająć. Przez cały proces opatrywania go czekałem, aż się odezwie, ale słowa nie nachodziły. Patrzył tylko na mnie i co jakiś czas przeczesywał swoje włosy robiąc przy tym głęboki wdech i uważny wydech.

- Przepraszam - usłyszałem od niego na koniec. Dalej się uśmiechałem.

- Myślałem, że powinno być „dziękuję".

Spuścił wzrok.

- Nie myśl o mnie za dużo. Jestem po prostu samotny.

I dlatego myślałem o nim w nieskończoność.

Jak płaczą góryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz