Rozdział 2

117 14 0
                                    

Głośny śpiew budzika wbija szpilki w moje pogrążone snem uszy, a ja bezradnie usiłuję zakryć je dłońmi.

Poprzedni dzień ledwie ubiegł końcowi, a ja już zmuszony jestem być gotowy na przeżycie kolejnego.

Może gdybym był czymś więcej niż tylko Cole'm Brookstonem, teraz wstawałbym do szkoły z uśmiechem.

Nie musiałbym każdego ranka zmuszać się do wstania, mimo tego, że jedyne czego chcę to możliwości zostania w łóżku już do końca mojego marnego życia.

Niechętnie unoszę się do pozycji siedzącej, a moje ciało momentalnie dopada powiew chłodu dobierający się do mnie zza uchylonego okna.

Brzuch zasysa mi się niczym czarna dziura, ale i tak w ciągu najbliższych ośmiu godizn nie wrzucę w siebie nic więcej niż energetyka na długiej przerwie.

Wreszcie unoszę się na proste nogi, a te obarczone lenistwem jakgdyby z przymusu prowadzą mnie do szafy.

Ostrożnie rozchylam ciemne drzwiczki niemalże równej z moim wzrostem- szafy, i zanużam w niej swoje suche dłonie.

Z dokładnością lustruję jej całą zawartość,  a w moje oczy i tak nie wpada nic co godne jest chociażby ździebka uwagi.

Nagle po mieszkaniu rozbiega się brzmienie mojego imienia, a ja z zaciekawieniem wychylam się zza drzwi mojego pokoju.

W moje oczy niemałze odraxu rzuca się dośc wysoki, umięśniony facet. Ubrany jest w luźne czarne jeansy, oraz białą koszulę okrytą elegancką, beżową marynarką.

W jego dłoni uwięziony jest uchwyt czarnej, skórzanej teczki, a jego włosy jakgdyby pokryte blyszczącym szkłem, starannie ułożone są na prawy bok.

Pod jego nosem osadził się czarny niczym grudniowa noc, wąs w krztałcie zaćmionego księżyca, który w prawdzie nie podoba mi się w chociażby jednym drobnym procencie.

-Wychodzisz już do pracy?- Wypytuję zchrypniętym głosem.

Mężczyzna kieruje na mnie swoje chłodne spojżenie, a na usta wpycha sobie delikatny uśmiech.

-Za tydzień odgrywamy spektakl z okazji święta zmarłych, pamiętasz?- Mówi Lou.

-To znaczy, że znowu będe musiał żyć survivalem?- Prycham z deczka prześmiewczo.

-Ja poprostu cenie sobie swoją pracę.- Oznajmia pochłonięty obojętnością.

Na język cisną mi się kolejne armie słów, ale i tak nie wypuszczę ich za progi moich ust.

Nie mam ochoty jeszcze bardziej rujnować sobie nastroju.

Szkoda, że tak mało go obchodze.

***

Ponury klimat obarczył zmęczeniem całą szkołę, bo ta jak nigdy dotąt niemalże milczy.

Ludzie nie przemieszczają się po korytarzach. Ba!

Poprostu siedzą na przymocowanych do ściany, czarnych krzesłach, i usiłując utrzymać swoją głowę w pionie, wyczekują swojej następnej lekcji.

Na zewnątrz leje się srogi deszcz, więc nikt nawet nie sili się aby choć na moment opuścić szkolne mury.

Jesienna atmosfera dopadła całe ninjago, a ja wcale nie mogę powiedzieć, że mi to przeszkadza.

Jesień to odzwierciedlenie tego, jak czuję się w środku. Znajduję w niej komfort, bo nic nie rozumie mnie bardziej niż deszczowa pogoda, powolnie opadające liście, oraz delikatny chłód towarzyszący mi na każdym jedynym kroku.

-Cześć stary!- Wita się radosnym tonem, Walker.

-Jay?- kieruje na niego swój zdziwiony wzrok, na co ten wypuszcza z ust delikatny chichot.

-Stęskniłeś się?- Pyta rudowłosy.

-A możliwe jest nie tęsknić za ziomkiem który zostawił cie dla laski?- Fukam wywracając oczyma.

Z jego cienkich warg wyrywa się śmiech.

Jestem niemalże pewny, że wcale nie wziął tego na poważnie.

-Po co przyszedłeś?- Fukam wywracając leniwie oczyma.- Nyi nie ma dziś w szkole?

Niczym setki cholernie ostrych szpilek, wbijam w niego swój poważny wzrok.

Z cierpliwością wyczekuję na jego odpowiedź, ale ta zdaje się nie miec swojego początku.

Jay poprostu w milczeniu patrzy na mnie swoim chłodnym wzrokiem, a z ust usilnie stara się uformować sobie uśmiech.

-Jest.- Oznajmia. - Mam zakaz spotykania się z tobą kiedy Nya jest w szkole?

-Nie to miałem na myśli.- Fukam unosząc się do pionu.- Czego chcesz?

-Chciałem spytać czy wpadniesz dziś na skate park.- Zaczyna. Rudowłosy zupełnie celowo odrwraca swój wzrok, udając, że zdecydowanie bardziej interesuje go znajdująca się za nami ściana.- Ale ty chyba nie jesteś zainteresowany.

-Będzie Nya?- Wypytuję.

Muszę wiedzieć czy wogóle opłaca mi się opuszczać progi mojej komfortowej strefy.

Sprawa jest prosta. Jeśli Nya też tam będzie, ja będe niczym piate koło w samochodzie.

Nikt w swoim samochodzie nie potrzebuje piątego koła.

Nie wygląda dobrze, a każdy zastanawia się co kurwa strzeliło komuś do łba żeby wmontować sobie piąte koło?

Zapewne dlatego, że zostało wmontowane fabrycznie, a pozbycie się całkiem sprawnego koła byłoby zwyczajnym głupstwem, bo skoro i tak już tu jest, to nikomu nie opłaca się go zdejmować.

-Będzie.- Rzuca.- Będzie też jej brat i kuzyn.

-Nya ma brata?- Pytam kierując na niego mój zdziwiony wzrok.

-Niezły z niego gość.- Walker posyła mi oczko, co zupełnie ignoruję.- Pasowałbyś do niego. On też słucha kiczowatych jeków odkopanych z prehistorii

-To wcale nie kiczowate  jęki!- Stwierdzam prychając delikatym śmiechem.

Może to tylko ja, a może faktycznie nie ma na tym świecie drugiej osoby która kochałaby the smiths tak samo jak robie to ja.

Nie ma drugiej takiej osoby która słucha ich dlatego, że mają w sobie to coś czego nie potrafią wyjaśnić żadne istniejące słowa.

To poprostu ich styl opisujacy moją codzienność, oraz słowa dobrane jakgdyby podemnie.

Nikt nigdy nie będzie słuchal ich tak, jak slucham ich ja. Nikt nie będzie słuchał ich penetrując wzrokiem panoramy ninjago otulonej rzeźkim rannym wiatrem, kiedy jedyne co się obecnie liczy to nic innego a wczucie się w rytm piosenki kołyszący moją opartą o framugę okna, głową.

-Napisz mi o której mam być.- Rzucam.

Dzwonek wylewa się na korytarze, a Jay odchodzi zostawiając mnie samego pośród tych wszystkichh niemalże obcych mi twarzy.

Wbijam wzrok w jego plecy, a kiedy mój wzrok się gubi, bo Jay zniknął za progiem, błądze nim po oddali korytarzy.

UratowanyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz