Rozdział 1. Alecsey

43 5 0
                                    




Colton miał bardzo słabą głowę. Bywało, że wystarczyły dwa kufle piwa, zaprawiane odrobiną bimbru pędzonego przez karczmarza na zapleczu, i już ciężko było się z nim dogadać. Wtedy nachodziła go także chęć na amory i właśnie z tego powodu miewał wiele nieprzyjemności. Nie raz wyznawał miłość pierwszej pannie, która akurat się do niego uśmiechnęła albo startował do jej męża, który szykował się do naprostowania młokosa. Na szczęście Colton nigdy nie był sam, bo zawsze z pomocą przychodziłem mu ja. A co wyjątkowego we mnie było, że każdy ustępował, gdy tylko mnie widział? Nie byłem mistrzem pięściarstwa, nie byłem także szefem okolicznej kliki, ani też nie miałem gęby zakapiora, którego każdy omijałby wielkim łukiem, bojąc się, że oberwie za swoją bezczelną chęć istnienia.

Byłem księciem koronnym.

Zdaniem Coltona, to była świetna sprawa, bo mógł robić co mu się żywnie podobało i nie ponosić żadnych konsekwencji. Bo przecież nikt nie podniesie ręki na królewskiego syna, który się za nim wstawi, prawda?

— Sam dam ci w pysk, jak jeszcze raz będę musiał ratować twoją skórę! — warknąłem, gdy o mały włos sam nie dostałem w gębę od pewnego rozjuszonego drwala o szerokich barach. Czasami zdarzało się tak, że pod wpływem alkoholu delikwenci nie do końca rozpoznawali sygnet z królewskim herbem, który był moją jedyną formą obrony, kiedy już musiałem interweniować.

Zwykle złość ludzi nie trwała długo, bo moja pozycja wymuszała na nich posłuszeństwo. Większość w podobnych sytuacjach przepraszając wycofywała się w głąb karczmy, ale zdarzali się też desperaci padający na kolana i z płaczem błagający o swoje „nędzne" życie.

— Przepraszam cię kuzynie. — Ciężko dysząc, Colton położył rękę na moim ramieniu. — Obiecuję, że to się nie powtórzy.

— Mówisz to za każdym razem.

Wyciągnąłem go z karczmy trzymając pod ramię.

— A ty i tak mnie ratujesz...

— Bo jestem głupszy niż snopek słomy.

Zaczęło padać, zanim jeszcze doszliśmy do miejskiej studni, przy której pozostawiliśmy przywiązane konie. Colton poklepał Boomera, a chwilę później przytulał mokry bruk, bo prawdopodobnie stracił przytomność. Nie było to nic, do czego nie byłbym przyzwyczajony, choć w domu nigdy nie pozwalał sobie na wypicie więcej niż dwóch kielichów czystego wina. Jedyna metoda, która była w stanie go ocucić nie należała do najprzyjemniejszych.

Obudził się dopiero po trzecim plaskaczu.

Ciężko było jechać i jednocześnie pilnować, aby zamroczony alkoholem człowiek, jadący obok, nie spadł ze swojego konia i nie skręcił sobie przy okazji karku. Niewiele łatwiejsze było również odstawienie go łóżka. Pierwsze piętro wydawało się być o wiele za wysoko, bo Colton nie chciał współpracować. Raz się wyślizgnął się z mojego uścisku i padł jak długi w korytarzu, a gdy już zdołałem go podnieść, zarzygał całe schody, które były ostatnią przeszkodą do pokonania.

Ostatnio za często nasze wieczorne wypady z Coltonem kończyły się w taki sposób. Byłem księciem koronnym, następcą tronu, i nie powinienem tak po prostu włóczyć się po knajpach wypełnionych po brzegi zachlejmordami, i to bez żadnej straży. Co by powiedział mój ojciec, gdyby dowiedział się, że jego jedyny syn bimba sobie na własne życie? Mogłoby się to skończyć wielogodzinnym kazaniem, a może nawet i chłostą.

Ojciec był fanem tego typu kar. Uważał, że kilka batów nikogo nie zabije, a nauczy posłuszeństwa na tyle dobrze, aby w przyszłości przez głowę nie przeszła nawet myśl o zrobieniu czegokolwiek co mogłoby być sprzeczne z tym co zarządzi.

Valland. NastępcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz