Rozdział 2. Alecsey

23 1 2
                                    


Błonia pokryte były rosą. Nagrzewana przez wschodzące słońce zaczynała się lekko unosić przypominając delikatną chmurkę. Lubiłem tę porę dnia, ponieważ błonia były pięknie oświetlone, a las zdawał się budzić z głębokiego snu. Nawet wilgoć i chłodny wiatr nie przeszkadzały w podziwianiu tego cudownego widoku.

Na skraju błoni zwolniłem nieco, aż wreszcie zsiadłem z konia. Mirę przywiązałem do gałęzi, a sam wszedłem między drzewa, gdzie ciszę przerywało jedynie świergotanie ptaków. Oczy podrażnione słońcem musiały przyzwyczaić się do nieco ciemniejszej scenerii. Trzymając w ręku kuszę, powolnym krokiem kierowałem się w środek lasu. Starałem się stąpać na tyle cicho, aby nie spłoszyć zwierzyny.

Unosząca się mgła niczego nie ułatwiała, ponieważ była świetną kryjówką dla pomniejszej zwierzyny. Pozostawało tylko wytężyć słuch, który bywał w takich sytuacjach niezastąpiony. Stawiałem kroki ostrożnie, a za każdym razem, gdy pod moją stopą łamał się jakiś suchy patyk lub chrzęściły liście zatrzymywałem się, aby nasłuchiwać. 

Wreszcie z prawej strony dobiegł mnie cichy i nie był to raczej żaden z pozostałych myśliwych, bo odgłos był zbyt delikatny. Przygotowany wcześniej bełt tkwił już w kuszy, gotowy do wystrzelenia. Gotowy do pozbawienia życia jakiegoś niewielkiego istnienia.

Przy jednym z drzew przycupnął zając i nerwowo się rozglądał. Czuł zbliżającą się śmierć, ale jeszcze nie wiedział z której strony nadejdzie. Automatycznie wstrzymałem oddech i wycelowałem w niego kuszę.

Raz... dwa... trzy... i już miałem strzelić, lecz coś świsnęło obok mnie. Śmiercionośny bełt przebił szyję królika i razem z nim wbił się w drzewo. Tylko Emley albo stryj Clayworth mogli to zrobić. Ogarniająca mnie złość chciała znaleźć jakieś ujście, ale nie mogłem pokazać, że zostałem wyprowadzony z równowagi. Nie chciałem dać im tej satysfakcji.

— Nie ma co się zastanawiać, trzeba strzelać — odparł mężczyzna z bujnym, lecz nieco posiwiałym wąsem. Ponieważ był to stryj, musiałem ugryźć się w język. Poza tym, to był tylko zając. Nie wart był wszczynania kłótni. Co innego z Emleyem. On w sprzeczkach znajdował jakąś bliżej nieokreśloną uciechę. A zwłaszcza jeśli jego kompanem do „zabawy" byłem właśnie ja. Ja natomiast brałem w tym udział tylko dlatego, aby któregoś dnia wreszcie utrzeć mu nosa.

— Ojcze, oszczędzaj siły na coś większego i o wiele bardziej imponującego, a zające zostaw Alecseyowi. Są w sam raz dla niego, czyż nie? — zapytał ze złośliwym uśmiechem Emley, który po chwili do nas dołączył.

Nie zaszczyciłem go odpowiedzią. Nie darzyłem starszego kuzyna zbytnią sympatią i nie wdawałem się z nim w tego typu dysputy przy naszych rodzicach. Emley odziedziczył po swoim ojcu zbyt dużo pewności siebie. W dodatku był arogancki, a to połączenie dawało niewiarygodnie beznadziejny efekt.

— Masz całkowitą rację, synu — odparł Clayworth i mrugnął do mnie uśmiechając się z wyższością.

Gdy tylko odeszli podszedłem do zająca, w którego szyi nadal tkwił bełt stryja. Trzeba było się nieco wysilić, aby wyciągnąć grot z pnia drzewa. Chwyciłem zwierzę za skoki i wrzuciłem je do worka, który był przywiązany do siodła klaczy. Zdecydowanie nie byłem w nastroju na polowanie. Wczorajszy wieczór całkowicie mnie wymordował. Nie mogłem się na niczym skupić, a myśl o zbliżających się zaręczynach przyprawiała mnie o mdłości. Powoli zaczynałem dochodzić do wniosku, że wszystko, co robiłem nie miało najmniejszego sensu, bo moi rodzice już wyznaczyli mi ścieżkę, którą mam podążać. Do niedawna jeszcze myślałem, że jestem panem swojego życia, ale ojciec szybko sprowadził mnie na ziemię. Jak to powiedział: „Nie jesteś byle kim tylko następcą tronu, więc masz pewne obowiązki wobec swojego kraju. Pamiętaj o tym". I jak z czymś takim polemizować? Gdybym tylko spróbował, dopiero bym oberwał po uszach! Więc zdecydowałem, że lepiej będzie nie dzielić się z ojcem opinią. Choć i tak długo już to w sobie duszę, że nie wiem ile jeszcze wytrzymam.

Valland. NastępcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz