Rozdział I

201 25 19
                                    

Idąc przez park, czuł, jak jego nogi rozjeżdżają się na częściowo odśnieżonej alejce. Nic dziwnego. Śnieg padał intensywnie od kilku dni, a on wciąż miał na stopach trampki. Niestety, w tym roku nie był gotowy na nic.

Całe to przekleństwo losu zaczęło się tamtej czerwcowej soboty. Szykując się na własny ślub, zamiast do kościoła trafił na szpitalny oddział ratunkowy. W krzywo zapiętej koszuli i z duszą na ramieniu spędził noc na plastikowym krzesełku. A przecież powinien świętować swoje szczęście i bawić się na sali z suto zastawionymi stołami. Nic bardziej mylnego. Złośliwy los postarał się, by to właśnie w murach przesiąkniętych cierpieniem odbył się kolejny test życia Mikołaja.

Pokonując kolejną zaśnieżoną alejkę, czuł się tak samo bezsilny, jak tamtej nocy, gdy krążył nerwowo po szpitalnym korytarzu. Odbierał wtedy telefon za telefonem. Każdy pytał o stan zdrowia niedoszłej Panny Młodej i o to, co dalej z odwołaną uroczystością. Część gości pojawiła się w poczekalni, w której aż wrzało od troski o księdza, organistkę, zarezerwowaną salę, zespół czy fotografa z kamerzystą. Do tego zestawu nie mogło zabraknąć kłótni jego rodziców z niedoszłymi teściami. Miał ochotę posłać wszystkich do diabła, ale nie chciał podjudzać dyskusji. Każdy z nich inaczej reagował na stres, który wynikał z utraty przytomności przez Alicję. Dlatego wrócił na korytarz, by samotnie wznosić weselne toasty mdłą kawą z automatu i być bliżej sali zabiegowej. Tkwił tam wpatrując się nieobecnym wzrokiem w mijające go pożółkłe kitle lekarskie. Słyszał ich rady o uzbrojeniu się w cierpliwość. Jednak nie ufał im, tym bardziej że jeden za drugim zaglądali do sali, jakby jego przyszła żona była rzadką odmianą homo sapiens.

Tak, przypadek Alicji okazał się być dość rzadką dysfunkcją serca. Po kilkunastu godzinach czekania usłyszał od lekarzy niezrozumiały zlepek słów.

Arytmogenna kardiomiopatia prawej komory serca.

Wstępna diagnoza brzmiała groźnie, choć obejmowała tylko część organu. Jak dobrze pamiętał ze szkoły, serce człowieka składało się z czterech jam: dwóch komór i dwóch przedsionków. Dlatego zdziwił się, gdy o chorobie Alicji opowiadało mu aż trzech lekarzy. Głos jednego z nich dość mocno zadrżał przy mowie o ostrym zaniku miocytów. Czymkolwiek były te twory w ludzkim organiźmie, to przecież wciąż 3/4 serca działało prawidłowo.

Nic bardziej mylnego. Dysfunkcja prawej komory przeciążała pracę całego organu, a nie tylko 1/4, jak optymistycznie założył Mikołaj. Co gorsze, choroba była już na tyle zaawansowana, że Alicja nie kwalifikowała się do wszczepienia kardiowertera. Pozostało jedynie doraźne leczenie farmakologiczne i czekanie na nowe serce, czyli przeszczep.

Pracę popsutego organu lekarze oszacowali na 6 miesięcy, czyli 26 tygodni niepewnego jutra. Tylko 182 dni.  Liche 4 376 godzin. Kruche 262 560 minut. Tak, to był maksymalny czas, jaki mógł wykorzystać na życie z kobietą, z którą planował się zestarzeć.

Odpływając myślami do początków walki o zdrowie Ali, nawet nie zauważył, kiedy przeszedł przez przejście dla pieszych. Zatrzymał się dopiero po drugiej stronie ulicy, słysząc za sobą ostry dźwięk klaksonu oraz kilka przekleństw. Spojrzał na sygnalizator. Czerwone. Światło przebijało się przez intensywnie padający śnieg, oświetlając tym samym grupkę ludzi czekających na zielone. Nikt go nie zatrzymał, nawet nie krzyknął.

- Znieczulica. - burknął pod nosem i ruszył w stronę rynku.

Nienawidził tego. Mógł nawet i zginąć pod kołami przejeżdżających aut, a banda gapiów prędzej zrobiłaby zdjęcie całemu zdarzeniu, niż udzieliłaby pomocy. Widział tylko jeden plus swojej śmierci. Jego organy uratowałyby kilka ludzkich istnień, ale bez tego najważniejszego. Bez Alicji. Żyjąc mógł oddać część wątroby, nerkę czy nawet szpik kostny. A martwy? Musiałaby zginąć tak, by nastąpiła śmierć pnia mózgu. Tylko co z tego, jak nawet nie mieli tej cholernej zgodności tkankowej?

Niestety, zbyt dużo wiedział o transplantologii serca, jak i całym tym syfie, jakim był ARVC*. Odnosił wrażenie, że przez ostatnie pół roku przeczytał więcej medycznych publikacji niż studenci białostockiego uniwersytetu.

Mijając kwiaciarnię z charakterystycznym neonem trzech żonkili, wyszedł na otwartą przestrzeń rynku. Od razu poczuł na twarzy zimny podmuch wiatru i ciężkie płatki śniegu przyklejające się do kurtki. Był wdzięczny, że jednak dał się namówić Alicji na kupno modelu z kapturem. Wbijając dłonie w głąb kieszeni jesiennej bomberki, obiecał sobie, że od razu po powrocie do domu wyciągnie z szafy zimową garderobę.

Stawiając kolejny krok na śliskiej nawierzchni chodnika, podniósł głowę, by popatrzeć na małe wieżyczki zdobiące dach archikatedry. Nie wiedział czemu, ale robił to za każdym razem, gdy mijał ten kościół. Jego czerwona cegła już z daleka przyciągała wzrok. Szczególnie w takie dni jak dziś, gdy kontrastowała się z bielą śniegu. Odnosił wrażenie, że ściany parują od wznoszonych modlitw. Nie to, żeby był fanem architektury, tym bardziej sakralnej. Nic z tych rzeczy. Po prostu budynek świątyni sprawiał, że czuł obecność Boga. Tak, wierzył, ale od kilku miesięcy jego relacja ze Stwórcą była w separacji. Zdecydowanie wolał mędrca szkiełko i oko z całą tą medyczną literaturą niż klepanie modlitw z monotonnym przewracaniem paciorków różańca. Takie atrakcje zostawił Alicji. Wbrew pozorom z ich duetu, to ona miała więcej siły. Umierała, a mimo to ze spokojem patrzyła w każde jutro, które kiedyś nie nadejdzie. Oczywiście sam był świadom śmierci, lecz nie potrafił iść tokiem myślenia żony.

Mikołaj oderwał wzrok od kościelnych murów i ruszył dalej w kierunku ratusza. Po drodze mijał roześmiane dzieci z rodzicami, młodzież oraz przytulone pary. Do niedawna sam w taki sposób spacerował z Alicją. A dziś? Co najwięcej mógł pchać za nią stojak z kroplówkami, gdy miała siły na zrobienie kilku kroków po szpitalnym korytarzu.

Sprawnie wyminął ludzi robiących zdjęcie na tle ogromnej choinki zdobiącej rynek. Widząc ich entuzjazm, pokręcił smętnie głową, bo to właśnie w tym miejscu, ponad rok temu uklęknął na jedno kolano przed Alicją, prosząc ją o rękę. Zgodziła się. Wtedy obiecał dziewczynie, że już na zawsze zostanie jej świętym Mikołajem i będzie spełniał wszystkie marzenia. Nie spodziewał się tylko, że większość życzeń będzie pochodziła z listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią na już. Gdy stan Alicji mocno się pogorszył, wspólnie stworzyli zbiór takich ostatnich zachcianek dziewczyny.

I tak oto, dzisiejszą misją Mikołaja były pierniczki. I to konkretne korzenne, które rok rocznie wspólnie z Alicją kupowali na jarmarku bożonarodzeniowym.

*ARVC - z angielskiego arrhythmogenic right ventricular cardiomyopathy czyli skrót od arytmogenna kardiomiopatia prawej komory serca

Serce z piernikaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz