1. Zdrada

464 124 107
                                    

Województwo kijowskie, Rzeczpospolita Obojga Narodów, 1589

Nastała potężna ulewa.

Ludmiła miała wrażenie, że wraz z ciężkimi kroplami po jej ciele spływają wszystkie negatywne emocje i odczucia, jakie tylko była w stanie nazwać. Począwszy od nienawiści, wręcz namacalnej odrazy, wstrętu, a kończąc na smutku, przygnębieniu i nieznanej jej dotąd desperacji, która obecnie prowadziła ją do nikąd.

Chwyciła się płotu, gdy niespodziewana ciemność zalała jej oczy. Przerażający mrok sunął obślizgłymi mackami po jej ciele, po drżących, mimo grubego futra, ramionach, wdzierał się bez pytania w jej usta, palił gardło, przełyk, mieszał się z krwią, by pozostawić po sobie krążącą w jej żyłach truciznę, która na każdym skrawku jej wnętrzności dawała o sobie znać za pomocą niemiłosiernie okropnego bólu. Cienista mgła spowiła jej umysł, spowolniła oddech, zaś serce wprawiła w szybki, błyskawiczny ruch, który nieustannie przypominał szlachciance o ogarniającej ją boleści.

Powieki miała szeroko rozchylone, źrenice stale się przemieszczające. Usta jej drżały, podobnie zresztą jak ręce, obecnie gorączkowo zaciskane przez nią w pięści. Gdyby nie stabilna podpora, z pewnością osunęłaby się na ziemię, wprost na górę puszystego śniegu, który spadł nad ranem, wprawiając ją wówczas w nieziemsko dobry humor. A wystarczyło jedynie kilka godzin, zaledwie pół dnia, aby prysł on w jednej chwili.

Chwilę wcześniej dowiedziała się od jednej dziewek z czeladnej, że jej narzeczony, Maciej Frankowski, Polak, wrócił z dwumiesięcznej podróży – jako iż z przyczyn zdrowotnych swojej babki od strony ojca zmuszony został wyjechać do Krakowa. Narzuciła na siebie tylko futro i, nie dbając o ułożenie włosów, wybiegła z domu w pełni zadowolona, uśmiechnięta i roześmiana, by wpaść w jego ramiona, przywitać go chmarą pocałunków i poczuć na wargach jego usta.

Usta, które obecnie całowały inną.

Ujrzała go w stajni, ale był zbyt zajęty przyciskaniem chłopki do ściany, aby usłyszeć przybycie Ludmiły. Jendrzejczakówna stała w bezruchu, mimowolnie obserwując, jak mężczyzna, o którym myślała codziennie, którego idealizowała, żarliwie całował wieśniaczkę, przesuwając dłońmi po jej ciele tak gwałtownie i porywczo, jakby co najmniej zapragnął ją zgnieść. A ona, mimo tego, że była poddaną narzeczonej Frankowskiego, nie protestowała, nie hamowała się, a równie ochoczo wplątywała palce w jego włosy i dociskała do siebie ich sylwetki.

W oczach Ludmiły pojawiły się łzy, ale nie uciekała od pary wzrokiem. Za to zapragnęła zapaść się pod ziemię, odejść, pobiec gdzieś daleko, jednakże jej nogi zdawały się przykute do podłoża. Nim Maciej wyjechał, to ona znajdowała się na miejscu tej chłopki. Przecież z nią krył się po stajniach, stodołach, aby niepostrzeżenie przez nikogo skraść od niej pocałunki, by szeptać czułe, kuszące obietnice, wyznania miłości przesycone romantyzmem, aby czynić wszystko to, o czym marzyła naiwnie zakochana dziewczyna.

– Co ty robisz?! – wrzasnęła, ponieważ żadne inne słowo nie mogło przejść jej przez usta. Maciej dopiero wtedy oderwał się od kobiety i spojrzał z przerażeniem na narzeczoną. Ludmiła pokręciła głową. – Wracasz? Ledwo wróciłeś, a ja widzę cię tu z jakąś cholerną chłopką?!

– Miłka... – jęknął, powoli do niej podchodząc. Szlachcianka stanowczo się cofnęła. – Ludmiła... Ja... Możemy porozmawiać... Spokojnie...

– O czym ty chcesz rozmawiać? – odparła Jendrzejczakówna. – I nie waż się mnie tak nazywać. Nie waż się nawet na mnie patrzeć! – dodała krzykiem. Spojrzała na skuloną kobietę i hardo wycelowała w nią palcem. – A ty? Poczekasz, aż przyjedzie mój ojciec. Nie zostawi na tobie suchej nitki!

Zagubione duszeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz