9. Niebyt

209 46 58
                                    

Dom przestał być domem. Nie dawał Siergiejowi pożądanego bezpieczeństwa, nie tulił go umiłowanymi wspomnieniami, nie pachniał – choć pozornie – ciepłymi wypiekami zabierającymi go z powrotem do przeszłości. Stał się jedynie budynkiem budzącym swoim bogactwem zachłanność przejeżdżających, miejscem zimnym, pustym, umarłym, istnie obrzydliwym. Mężczyzna nie chciał już w nim przebywać, lecz nie potrafił się poruszyć. Stał niby w środku, a niby na ganku, nie mogąc zdecydować się, w którą stronę zamierza pójść.

Nie mieszkał w zamku, a w dworku, jednak miał nieodparte wrażenie, że patrzy na zawiłe, nigdy niekończące się korytarze, które ukazują przed nim coraz to nowsze zakamarki, tajemne przejścia, którymi albo mógł wydostać się na piękną, pełną życia i barw polanę, albo na zgniłą, wyniszczoną przez dzioby ptaków ziemię, pachnącą rozkładającym się truchłem i krwią broczącą wszystko i wszystkich.

Co się działo? Stracił rachubę czasu, nie zorientował się nawet, kiedy Mikołaj pozostawił go w samotności. Tkwił w miejscu, nie odrywając zimnego spojrzenia od własnej podobizny odbijającej się w srebrnej tafli zwierciadła. Przez ostatnie miesiące, które spędził przy Ludmile, stopniowo zapominał o tym rozbrajającym strachu, który paraliżował nie tylko jego ciało, ale i umysł. Od dawna nie dostrzegał u siebie tych przerażonych oczu, nie czuł chłodu na skórze.

Nie widział Antoszy.

On gdzieś tam był. Dzieliło ich kilka ścian, kilka kroków. Siergiej mógł stanąć z nim twarzą w twarz, spojrzeć w jego oczy, wygarnąć mu wszystkie krzywdy, wszystkie lęki, koszmary, zjawy nocne, które przeżył na przestrzeni prawie całego życia. Bo kiedy miał to zrobić, jeśli nie teraz, w najdogodniejszym do tego momencie? Potrzebował spokoju, z którego pomocą byłby w stanie zapewnić Ludmile wszystko, czego pragnęła. Żałował, że w nocy nie wyznał jej miłości, że odważył się jedynie na pocałunek.

Bolało go całe ciało, jednak zmusił się do nieśpiesznego chodu. Z głośno bijącym sercem, rwącym się oddechem i pocącym się czołem wszedł do największej izby. Uśmiechnął się słabo. Anton rozłożył się niczym pan na włościach na szezlongu, a ujrzawszy młodszego brata, wstał, skinął głową i zaśmiał się ochryple.

Antosza się nie zmienił. Jasne, równie kręcone, jak u Siergieja, włosy swobodnie spływały mu na twarz. Wciąż prezentował się dumnie, dostojnie. Prostował plecy, wypinał pierś, chełpił się przeróżnymi pierścieniami i sygnetami spoczywającymi na jego palcach. Błękitny żupan ze złocistymi guzami świadczył o jego majętności.

Wyglądał nienagannie. Ktoś, kto go nie znał, zapewne pomyślałby, że wewnętrznie był tak piękny, jak zewnętrznie. A w środku, w ukrytym dla wszystkich miejscu, był potworem, niszczącym na swojej drodze rodzinę, o którą powinien dbać i troszczyć się.

Siergiej najbardziej żałował, że oboje odziedziczyli po ojcu brązowe, niemal czarne tęczówki. Za każdym razem, gdy patrzył w oczy brata, miał wrażenie, że wpatruje się w lustro. Paradoksalnie, z całej czwórki rodzeństwa, to oni byli do siebie najbardziej podobni. A nienawidzili się równie mocno.

– Pięknie tu masz – zakpił Anton. Podszedł do komody i chwycił stojący na niej srebrzysty kandelabr. – Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że matka ani razu mnie tu nie zabrała, podczas gdy ty byłeś tu co roku. Najwidoczniej nigdy nie zasłużyłem na jej miłość. Nie byłem godzien.

Wspomnienie umiłowanej matki wydostające się z ust Antoszy było jawną kpiną. Siergiej nie dał po sobie poznać, iż słowa te zraniły go swoją mocą w samo serce. Anton nigdy nie szanował rodzicielki. Nie słyszał jej błagań, by nie znęcał się nad najmłodszym bratem. Bo co ona jedna mogła zrobić, mając przeciwko sobie oschłego męża i trzech zadufanych w sobie synów?

Zagubione duszeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz