Lato, 1053 r.
[Michael]
Michael obudził się z przyjemnego snu, w którym wielka ćma porwała go z dachu domu i uniosła wysoko ponad kotłujące się wody przypływu. Senny motyl, choć dziwny, był o wiele lepszy niż dawne koszmary, w których czarne, nocne niebo nakrapiały znienacka srebrne gwiazdy. Setki srebrnych gwiazd. Miliony. Za dużo. Przesyt, ogrom, przerost – paskudne uczucie, które sprawiało, że Michael budził się zlany potem.
Tym razem pobudka była łaskawa. Przez chwilę Michael leżał nieruchomo, próbując przypomnieć sobie, czy w tym nowym śnie nie znalazło się przypadkiem coś niepokojącego. Jakieś nieproszone ataki koncentracji albo czyjaś paląca uwaga. Już dawno nie myślał o Sophii. Miał nadzieję, że umarła, choć mocno w taką ewentualność wątpił. Uznał, że ostrożności nigdy za wiele.
Przeciągnął się leniwie i odrzucił słomkę, która przyczepiła mu się do policzka. Źdźbło zostawiło w skórze niewielki ślad. Michael rozmasował wgłębienie. Zerknął na okienko.
Niebo za zakurzonymi szybkami przypominało trochę to z jego koszmarów. Czarne jak atrament, wielkie jak ocean, gotowe rozbłysnąć milionem gwiazd. Na szczęście tej nocy nic nie błyskało. Podwórko otaczające kurnik, w którym Michael przysnął, tonęło w mroku. A to oznaczało, że dodatkowa drzemka mogła się chłopcu jeszcze upiec. Teoretycznie już skończył pracę. Musiał jednak działać.
Wygrzebał się ze słomy, otrzepał dokładnie ubranie i namacał po ciemku parę skórzanych butów. Jego połatana torba zwisała z wielkiego krzywego gwoździa. Zdjął ją ostrożnie i przewiesił sobie przez ramię. Brzdęknęła cicho, budząc kurę śpiącą na pobliskiej grzędzie.
– Przepraszam – szepnął Michael – to ten wioskowy dobrobyt. Brzęczy aż miło... – Poklepał torbę pełną monet.
Już miał zabrać się za drewnianą zasuwkę drzwi, kiedy coś mu się przypomniało. Klepnął się w czoło – delikatnie, ponieważ nocne posiedzenie w karczmie zaczynało już skutkować leciutkim bólem głowy – i zawrócił, żeby odszukać podkowę. Leżała tam, gdzie odłożył ją poprzedniego dnia. Wyjął z torby zabrudzoną szpulkę i odgryzł kawałek szarej nici. Przewiązał dwa ramiona podkowy i zawiesił ją na gwoździu. Teraz przypominała kształtem literę U, a tak właśnie Michael lubił najbardziej. Przesądnie, ale bezpiecznie.
– Nie wiem, czy to pomoże – zwrócił się do kury, która przymykała w ciemności zaspane paciorkowate oko. – Tu potrzeba trochę więcej szczęścia. Guzik byłby najlepszy... No, ale niech wisi, choćby dla zasady...
Drzwi zamknęły się delikatnie. Podkowa kołysała się jeszcze przez chwilę, ale Michaela już nie było w kurniku. Przebiegł przez pogrążone w mroku podwórze – mały, cherubinkowaty chłopiec w wiejskich portkach. Zwinny, szybki i starszy niż połowa drewnianych domów, które stały dookoła. Bóg. Bóg zamknięty w ciele dziecka.
Nie oglądał się na chatę, którą zostawił za sobą, bo czuł, że zwyczajnie robi mu się przykro. Michael mógł się tłumaczyć z nocnego picia i krótkiego bólu głowy, ale nie z nadmiarowych łez. Przyczaił się pod płotem, który otaczał gospodarstwo, i bezskutecznie mocował się z drewnianą furtką. Rygiel trzymał mocno.
– Zmówiło się to przeciwko mnie, czy co... – wymruczał.
Teoretycznie mógł wyrwać furtkę z zawiasów, ale lubił ludzi. Dobrze wiedział, ile trzeba było pracować tutaj, na północy, żeby cokolwiek w swoim gospodarstwie zreperować. Całe życie i jeden dzień dłużej.
Zaklął pod nosem, wspiął się na sztachetki i przeskoczył na drugą stronę płotu, prawie rozrywając sobie spodnie.
– Będzie siniak – mruknął, rozcierając łydkę. Uznał jednak, że było warto. Przy odrobinie szczęścia uraz miał szansę zniknąć, zanim on sam dotrze do celu. Regeneracja. Boski urok.
CZYTASZ
Bogowie - Tom I
FantasyJeśli sól stanowi zaporę dla złych duchów, to co takiego może kryć się w tysiącletnim sarkofagu utopionym na dnie zasolonego jeziora? Poznaj świat zamieszkany przez zwyczajnych ludzi i niezwyczajnych bogów. Świat, który kocha opowieści, dopóki nie s...