ROZDZIAŁ 9

6 1 2
                                    

Gołębie krążyły nad miastem, unosząc się na falach wiatru, które niosły je ponad zgiełkiem i hałasem ulic. Zdawały się wolne od trosk i zmartwień. Chłopiec siedział i obserwował je na obrzeżach zatłoczonego placyku, a ich widok był dla niego jak ucieczka do krainy marzeń. Patrzył w górę z zazdrością. Marzył o chwili, kiedy sam będzie mógł unieść się ponad miastem, z dala od biedy i głodu. Zanurzał się w wyobrażeniach o opuszczeniu miejskiej dżungli. O wolności, która wydawała się tak odległa.

Brzuch burczał coraz głośniej, domagając się pożywienia. Wyglądało na to, że zapowiadał się kolejny dzień bez jedzenia. Chłopiec mógłby spróbować coś ukraść, tylko co? Jeśli jeszcze raz odważy się podejść pod stragan starego Barklasa, ten złapie go i jak poprzednio nasmaruje mu uszy, albo jeśli mówił prawdę, tym razem powiesi go wreszcie nad bramą, gdzie zjedzą go ptaki. Lub co jeszcze gorsza wyda strażnikom... Wiedział dobrze, co ci robili ze złodziejaszkami. Ucinali paznokieć, po paznokciu, palec, po palcu, aż wreszcie ucinali całą dłoń! Jakby nie mogli zrobić tego od razu. Biedny Mały Pitt nie wytrzymał bez ręki na ulicy tygodnia, bo w jego kikut wdało się zakażenie i wkrótce zrobił się cały czarny. Dzieciak płakał po tym dzień i noc, aż nie miał już na to siły, a potem po prostu zniknął. A może Mały Pitt tak naprawdę nie umarł, tylko ktoś wreszcie się nad nim zlitował i wziął go pod opiekę? Nie... to głupie i bez sensu. Tutaj nikt nad nikim się nie litował.

Gołębie przysiadły na ulicy, skubiąc dziobkami ziemię. Wreszcie miał szansę! Złapie jednego i będzie miał co jeść albo zamieni się z kimś na parę miedziaków. Chłopiec powoli wstał, zrobił w stronę ptaków krok, a potem jeszcze jeden i... teraz! Skoczył w zbiorowisko, wywołując dziki furkot skrzydeł. Zaraz przysiadł, spoglądając w dłonie. Szlag! Tylko pióra. A więc znowu będzie musiał głodować.

– Ej patrzcie go, chłopaki. To ten diabeł! – usłyszał za plecami. – Widzieliście? Głupek próbuje łapać ptaki. Gówna też ich zbierasz?

O nie to znowu oni...Kyle, Ryg i Terris – starsze głąby, którzy zawsze musieli mu dokuczać. Nie mogli znaleźć sobie wreszcie innego kozła ofiarnego?

– Patrzcie, znowu ma ten uśmiech – powiedział Ryg. – Cholerny diabeł.

Diabeł – tak go nazywali, bo zawsze jak się denerwował, ponoć dziwnie wykrzywiał twarz. Przecież to nie jego wina! Jak chcą się śmiać, to niech się śmieją. Ma ich gdzieś.

– Dawaj wszystko co masz – rzucił kwaśno Kyle, mrużąc złośliwie swoje świńskie oczka. Chłopiec wolał już mieć uśmiech jak diabeł, niż oczy i gębę jak ten dureń.

– Nie mam nic – zawołał w odpowiedzi, szukając już kątem oka miejsca ucieczki.

– No to masz problem – rzekł Ryg i zacisnął w lewej dłoni prawą pięść. – Dawajcie go chłopaki!

Znowu to samo! Chłopiec rzucił się do ucieczki, ale tamci byli zbyt wielcy i szybcy. Wkrótce dopadli do niego i zalała go fala ciosów.

***

Ocucił go kubeł lodowatej wody, wyrywając mu ust głuche westchnienie. Volhar szarpnął się w odruchu i zaraz skrzywił z bólu, uświadamiając sobie, że uniesione ręce skuwają metalowe kajdany. Spróbował się uwolnić. Nic z tego – grube łańcuchy oplatały również jego kostki. No tak, wpakował się w niezłe gówno, nie ma co. Sklął z diabelskim uśmiechem, wspominając, kiedy ostatnio znalazł się w podobnej sytuacji. Tak jak wtedy był w wilgotnej i niemalże pozbawionej światła piwnicy, katowany i przetrzymywany przez wiele dni. Tym razem więził go jednak inny król. Ale jak do tego wszystkiego doszło? Czyżby generał, który miał zaprowadzić go do celu, okazał się zwyczajnym w świecie zdrajcą? A może już wcześniej... Może zdrajcą był Bernard? Stary dobry Bernard, który pracował z nim od tylu lat, a teraz wydał go, by uratować przed wojną własny tyłek. Nie, nie wierzył w to. Zbyt długo się przecież znali. Chociaż czy mógł być czegokolwiek pewien? W końcu z drugiej strony to właśnie przez ich znajomość było to tak prawdopodobne. Zresztą teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia.

Volhar - Bez wyboruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz