Rozdział 1

20 6 0
                                    

Po raz kolejny zaspałem na poranną zbiórkę. Kolejny raz zostanę wezwany na środek i zmieszany z błotem słysząc, jak mój własny dowódca kpi ze mnie na oczach każdego, kto tylko będzie chciał oglądać ten spektakl. Mój młody wiek najwidoczniej jedynie go do tego zachęcał. Wiedział, że nie będę w stanie się postawić, choć tak bardzo tego próbuję. Obiecałem sobie jednak, że skończę tę pieprzoną służbę, dzięki której będę umieć zaoferować cokolwiek mojej przyszłej drugiej połówce. Liczyłem na to, że nią zostanie.

Miałem świadomość, że nie oczekiwała tego ode mnie, ale samemu chciałem sobie udowodnić, że potrafię się przydać do czegokolwiek.  Znałem ją od zawsze, praktycznie cały czas byłem przy niej, nawet gdy ucieczki z obozu były coraz bardziej surowe w konsekwencjach. Tym rządził się wschód, w którym przyszło mi żyć. Ona natomiast była z południa, raju, o którym słyszałem tyle rzeczy, że wydawały mi się wymyślone. Nie przeszkadzało to nam w spotkaniach, które później zamieniły się na o wiele bezpieczniejsze listy.

Nasz świat rządził się swoimi prawami. Po wielu wyrzeczeniach i zdobyciu genetycznej dominacji, odstawiając resztę ras na boczny tor, byliśmy potęgą, jakiej mało. Razem wywalczyliśmy sobie nasz świat. Pokazaliśmy, że nasza rasa i wilcza krew, choć niewiele w niej pozostało wilczych genów, dalej potrafiła nas zjednoczyć i poprowadzić do wspólnego celu. Później po wygranej nastąpił podział świata. Podział, dzięki któremu powstały cztery obozy.

Pierwszy, w którym przyszło mi się wychowywać nosił nazwę Zostepe. Był to obszar okryty z każdej strony rozległymi piaskami. Na terenach niezaludnionych liczenie na pożywienie i wodę były równe zeru. Znacząc równie tyle, że osamotniona jednostka nie przetrwa za długo, o ile wcześniej nie pochłoną jej ruchome piaski czy jedna z niewielu burz siejąca spustoszenie na obszarach wolnych. Mieliśmy fortece, które wytrzymywały wybryki natury, jednak były przeznaczone dla najważniejszych mieszkańców i ewentualnie wojsk, które odpowiadały za ich ochronę. Reszta zwykłych ludzi zamieszkiwała przy murach na zewnątrz, lecz w pewnej odległości, na którą zezwolił alfa. Przekroczenie jej przez zwykłego szarego chłopa było jednoznaczne z jego śmiercią. Nie liczyło się, że potrzebował pomocy, bądź był nieświadomym tych niewidzialnych granic dzieckiem. Przestrzegałeś prawa, albo kończyłeś martwy. Tym rządziła się Zostepe. Pokazywała wyraźnie, kto jest lepszy, a kto jest od służenia systemowi.

Ludzie tutaj wyraźnie widzieli w każdym wroga. Za doniesienie nawet na własną rodzinę dostawali drobne rzeczy, które pomagały w życiu. Tym samym nie mogłeś ufać nikomu, a słowo wypowiedziane w złym miejscu mogło być twoi ostatnim. Jednak pomimo tych wad ludzie Zostepe byli hipnotyzujący w każdym calu. To, co wyróżniało nas spośród innych klanów to bardzo ciemna karnacja. Włosy zazwyczaj koloru czarnego lub ciemnej czekolady były istnymi sprężynami, a ciemne bądź żółte ślepie potrafiły zaciekawić niejednego przybysza, choć rzadko kiedy ktoś zapuszczał się w nasze rejony. Nosiliśmy się w ciemnych zwiewnych szatach, które w całości pokrywały nasze ciała i głowy. Chroniły jednak przed słońcem i upałami, które bywały nad wyraz niebezpieczne. Większość ludzi posiadała również złote znaki na ciele, wypalane za pomocą płynnego złota. Jedna z niewielu substancji, którą akceptowała nasza skóra i nie próbowała jej się pozbyć ze swojej powierzchni.

W idealnej Zostepe był tylko jeden główny problem. Tym problemem byłem ja, niepasujący do wzorca tutejszego ludu. Mierzący lekko ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, gdzie rodowici mieszkańcy osiągali co najmniej dwa metry. Stawiało mnie to na równi z tutejszymi kobietami, które czasami przewyższały mnie wzrostem. Kolejnym problemem była karnacja. Śniadobiała, sprawiająca, że wyglądałem przy nich jak środek dnia, gdy oni pozostawali nocą z zachmurzonym niebem. Moje lekkie dziewczęce wręcz rysy daleko odstawały od ich ostrych zarysowanych policzków i żuchwy. Ognisto rude włosy, za nic nie przypominały hebanowych włosów mieszkańców, pośród których wyglądałem jak biała flaga na morzu krwi. Również moje bursztynowe oczy odstawały od zasady, tak samo jak gęsto posiane po twarzy piegi. 

Byłem inny, odmienny i to był mój główny problem. Bo odstając od reguły w Zostepe stajesz się wyrzutkiem i celem drwin, każdego bez wyjątku. Nie miałem szans na przeżycie poza terenem miasta, więc musiałem się podporządkować, czego nie ułatwiała mi moja harda natura i ogień w żyłach, który nie chciał być nikomu i niczemu podporządkowany. Żadnej alfie, żadnemu człowiekowi, żadnym zasadom i żadnym strukturą. Mój duch był dla nich zbyt silny.

Ten ogień jest jedyną rzeczą, przez którą nie dałem się stłamsić. Dzięki niemu nie stałem się lalką w rękach samego alfy, który proponował mi rzeczy, o jakich nie śniłem. Byłem pod jego opieką od najmniejszych lat. Próbował mnie nauczyć posłuszeństwa, i słowo próbował jest kluczowe. Bo nie udało mu się to, nie wykonywałem jego żadnych poleceń. Im bardziej świadomy byłem, tym mniej dawałem się dotykać, szczególnie jak dotarło do mnie, w jakich sposób chciał mnie wykorzystać gdy osiągnę odpowiedni wiek. Nawet luna przytaknęła temu pomysłowi, choć to ona powinna być matką nasz wszystkich i zapewniać nam jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Wtedy wiedziałem już, że mogę polegać jedynie na samym sobie. 

Tym właśnie sposobem skończyłem na przymusowej służbie, która miała złamać mojego ducha. Ja natomiast znosiłem to, bo byłem świadomy tego, że nadejdzie znów dzień, w którym zobaczę moją kompankę. Nie były to częste wizyty, tak naprawdę zdarzały się raz na kilka lat, ale zawsze ich wyczekiwałem. Spotykaliśmy się wtedy na terenie niczyim, na terenach wysuszonych, które łączyły Zostepe z Uther. Ze względu na jej bezpieczeństwo stawała na granicy Uther, i to ja przekraczałem granice swojego klanu. Byłem starszy i bardziej świadomy czekających mnie konsekwencji. Narażenie jej też nie wchodziło w grę. 

Ubrany w mundur zmusiłem się do tego, by opuścić swój azyl i ruszyć na ścięcie. Im wcześniej, tym lepiej dla mnie i mojej potencjalnej regeneracji, która nie była tak dobra jak u dorosłych osobników. Co prawda mogłem się zregenerować innym kosztem, ale nie chciałem tej zdolności im ujawniać. W świetle prawa dalej byłem dzieckiem. Prawa, którego nie stosowało Zostepe. Zakryłem rude włosy chustą, choć i tak czułem na sobie wzrok tych wszystkich ludzi. Coś dziwnego miało miejsce, nie zawsze było tutaj takie zgromadzenie. Przebiłem się przez tłum, który czujnie obserwował bramę z odpowiedniej odległości. Ja miałem prawo wejść do środka, jako jeden z wojowników, tam było zresztą moje miejsce i potencjalny dom.  Wchodząc w obręby fortu, wiedziałem, że mamy gości z głównej rezydencji u siebie. Za nic w świecie nie pomylę pojazdów, który przewoziły alfę bądź jego ludzi. Pytanie brzmiało, czego on szukał w drugim obozie?

Jeden z wartowników, który mnie dostrzegł, powiedział bezgłośne uciekaj, jednak minąłem go. Bo doskonale oboje wiedzieliśmy, co mnie czeka, a ucieczka będzie tylko gorsza. Pojawiłem się na placu zauważając na nim Rossa i Seta. Moje dwa katy. Jak Ross będący dowódcą nie pozwalał sobie na za wiele oprócz docinek w moją stronę, tak Set był kompletnie innym wymiarem bólu.

Pole HiacyntówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz