Rozdział 17 (znowu 6.01.2017)

2 0 0
                                    

-Pamiętam jeszcze, jak parę dni po tym, kiedy dzień zaczął się wydłużać, przyszła do nas jedna kobiecina ze wsi. Jej syn zniknął tydzień wcześniej i nie wracał. Zanim Andrzej poszedł do szopy po jakieś rzeczy, zapytała go „jakim cudem tak dobrze mówisz po naszemu?". Odpowiedział, że jego mama stąd pochodziła i nawet pytał ją, czy może słyszała, że kiedyś jedna Dąbrowa z synem i córką wyjechała do męża, który w... 1870? 1880? Jakoś tak, pojechał „na zachód". Jednak kobieta nie pamiętała czy coś takiego miało miejsce.

-Kiedy Andrzej wrócił, to wspominał, że kiedy skończył szkolenie, to miał mały wypadek z magią i w efekcie rzuciło go kilkadziesiąt lat naprzód, więc tak naprawdę powinien być dużo starszy. – powiedziała Mama kończąc opowieść.

-Mamo, jeszcze jedna sprawa. Możliwe, że jestem na celowniku jednego drania. Uważaj na ludzi i dementy, dopóki się z tym nie uporam. Dobrze? - powiedziałam wstając, wiedziałam, że mama nic więcej mi nie powie, a jednocześnie ostrzegłam ją, na wypadek, gdyby ktoś próbował ja skrzywdzić, jednak zawsze powtarzała, że prędzej czy później będę musiała pójść swoją drogą, jak to nazywała- „wylecieć z gniazda".

Tymek zdążył już się w miarę wysuszyć, więc mogliśmy wracać do szkoły. Korzystając z tego, że wciąż był w suchym miejscu, ściągnął ubrania, zwinął je w tłumok i przemienił się. Fakt, łatwiej będzie mu dotrzymać mi kroku na czterech łapach. Mama skinęła nam głową na pożegnanie, zgasiłam ogień i wyszliśmy z jaskini, po czym wdrapaliśmy się na brzeg wąwozu.

Ciemne chmury zbierały się już nad sąsiednią granią. Tymek najpewniej również je zauważył, bo zaczął schodzić po zboczu. Dogoniłam go bez trudu. Dalej już szliśmy obok siebie.

Kiedy doszliśmy do wsi, słońce już zachodziło. Nic dziwnego, zimą dni są krótkie i tak dobrze, że najważniejsze sprawy załatwiliśmy za jasności. Nie mogliśmy wracać rzeką, bo dziś już zdążyliśmy się przekonaliśmy, że lód jest bardzo cienki. Bramy Górzyska zamykano o zachodzie słońca, a futro Tymka było za jasne byśmy zdołali niepostrzeżenie przedostać się do środka. Musieliśmy zanocować w obrębie murów, inaczej Tymek nie przeżyłby nocy. Ja tak, ale on miał w sobie za dużo z człowieka. Chociaż...

- Czy bez mojego obciążenia dasz radę dotrzeć do szkoły bez problemu? -Tymek wyrwał mnie z zamyślenia. Niech to szlak, byłam tak zatopiona w myślach, że nawet nie zauważyłam, kiedy poszedł się przemienić.

Szlak, w nocy temperatura spadnie poniżej -10 - pomyślałam.

-Nie mam zamiaru cię tu zostawiać, ale tak, sama dałabym sobie radę. Choć..., mam pomysł. - powiedziałam podchodząc do murów.

-Bestie wychodzą w nocy, i wyczuwają tych, co są w pełni ludźmi. - stwierdził Tymek, wyraźnie domyślił się co chodzi po mojej głowie.

-A, w każdym razie mają w pełni ludzki umysł. Zrobimy tak, Krystek zawiezie cię, a ja dam radę przejść przez góry.- powiedziałam, stając.

- To na co czekamy? - zapytał Tymek- wołaj Krystka, ze mną i tak szybko nie poleci, bo mam lęk wysokości- powiedział wyraźnie krzywiąc się. Skinęłam głową i wypuściłam Krystka.

Kiedy lata temu pojawił się niedaleko naszej jaskini, miał niecałe 1,5 metra długości, tak z 0,25 wysokości w miejscu przed skrzydłami, gdzie zwykle siadałam i może ze 3 metry rozpiętości skrzydeł. Dziś, był już cztery razy większy, a skrzydła urosły mu jeszcze bardziej, choć zwykle trzymał je zwinięte.

Błysnęło światło, a Krystek pojawił się obok mnie. Popatrzył na mnie zaciekawiony. Otworzyłam więź między nami na cała szerokość i pokazałam o co mi chodzi. Przez chwilę parsknął na mój pomysł, ale w końcu się zgodził.

-Wskakuj- powiedziałam, ściągając bluzę oraz uprząż i podając tą ostatnią Tymkowi. Założył ją i usiadł na grzbiecie Krystka, po czym przypiął się. Skinął mi głową, a Krystek rozłożył skrzydła i wystartował. Tymek chyba naprawdę bał się, bo wrzasnął, jakby obdzierano go ze skóry! Przekazałam Krystkowi, żeby zwolnił. Mruknął, ale uspokoił swoje zachowanie. Nałożyłam bluzę. Strażnicy nigdy nie byli tu potrzebni, sam fakt, iż stał tutaj mur, powstrzymywał bestie przed podchodzeniem na odległość światła. Postanowiłam wykorzystać Krystka jako odnośnik, żeby się nie pogubić, tak na wszelki wypadek. Nie miałam wystarczająco dużo sił by biec całą drogę, więc ruszyłam powoli. Przydał się fakt, że od kiedy umiałam chodzić, łaziłam za mamą, często na cały obchód i mogłam dojść przynajmniej do granicy gór, powinnam wyjść z lasu w pobliżu drogi, a tam już złapię stopa. - tak myślałam wyruszając.

***

O wschodzie słońca musiałam zmienić zdanie. Owszem, doszłam już do drogi, ale tam moje siły się skończyły. Tym bardziej, że nie zdawałam sobie sprawy jak dużo krwi straciłam z powodu dementa, z tego powodu byłam słabsza, niż zwykle i obecnie, stojąc na poboczu w mokrej bluzie i spodniach, byłam totalnie wyczerpana. Słaniałam się już na łapach, a by złapać stopa musiałam dojść przynajmniej do miejsca, gdzie droga wychodzi z lasu. By łatwiej radzić sobie na ostrych stokach szłam wcześniej w postaci rysia, ale teraz zeszłam na chwilę z drogi i zmieniłam się w moją normalną postać. Jednak łatwiej wyciągać ze śniegu dwie łapy niż cztery, poza tym nikt nie weźmie na stopa rysia, łaka już prędzej.

Mniej więcej w połowie nocy Krystek wysłał mi sygnał, że dotarli do szkoły. Przekazałam mu by nie wracał po mnie tylko pilnował chłopaków, ale teraz tego żałowałam. No cóż stało się i przeszłości nie zmienię, a jeżeli przyznam się do błędu, to znowu będzie marudził.

Kiedy po długiej wędrówce, w końcu wyszłam z gór i dotarłam do szosy, aż stanęłam zdziwiona. Wiedziałam rzecz jasna, że jeździ tędy dużo samochodów i wozów, ale zapomniałam, jak to wygląda! Zrobiłam tak jak młodzi ludzie, których często obserwowałam. Podeszłam na brzeg szosy i wystawiłam kciuk. Po czym stałam tak dobrą godzinę. W końcu ktoś się zainteresował.

- dokąd jedziesz?!- zawołał z kozła jakiś furman.

- nad jezioro Syryńskie! – odpowiedziałam.

-Podrzucić cię?!- zapytał zatrzymując swój zaprzęg- Prr koniska!- zawołał, zatrzymując dwa gniade, niskie i włochate konie.

-dziękuję- odpowiedziałam, wskakując na wóz i siadając pomiędzy znajdującymi się tam beczkami.

-Heja! - zakrzyknął i ruszyliśmy.

***

-Lubię łaki, wiesz? To, dlatego cię podwiozłem- powiedział woźnica, kiedy już docieraliśmy do murów Wodnaju. Nie wiem, która była, ale na bank minęła 10.

-Już wiem. Dziękuję za podwózkę! – krzyknęłam, zeskakując z wozu. Nie miałam zamiaru wchodzić do miasteczka.

-Nie ma za co! – odkrzyknął, wprowadzając zaprzęg przez bramę.

Zgodnie z moimi przewidywaniami, jezioro było zamarznięte i w tym miejscu dość wąskie. Miałam więc szanse przedostać się do szkoły bez moczenia łap. Podeszłam do brzegu i zsunęłam się na zamarzniętą taflę. Nie była równa, tylko pełna drobnych zagnieceń, zamarzniętych fal. Przy brzegu lód był gruby, ale jak dowiedziałam się poprzedniego dnia, na środku będzie diametralnie różnie. Ruszyłam biegiem, wypoczęłam siedząc na wozie i teraz znowu miałam siłę do biegu. Na środku lód zaczął pode mną trzaskać, ale szczęśliwie wytrzymał. W końcu bez tchu dopadłam drugiego brzegu. Stojąc pod jednym pirsem, wyciągnęłam łapy i wbiłam pazury w deski pomostu. Łodzie schowano na zimę, więc miałam dużo miejsca. Podciągnęłam się i wdrapałam na górę. Chwilę później, wciąż zasapana, stałam na nadbrzeżu. Nałożyłam kaptur na głowę i ruszyłam w kierunku szkoły.

Zoja ( w trakcie korekty)Where stories live. Discover now