I. Pure poison

195 34 131
                                    

Wyłoniły się z Wiecznej Osobliwości, Dwie stanowiące Jedność. Stworzyły galaktyki, rozpaliły słońca i wprawiły w ruch planety. Z lekkością formowały pierwotną materię podstaw, by pchnąć ją w ruch ewolucji. Równe żywiołom: Ognia, Wody, Powietrza i Ziemi, piękne i zabójcze. Niewidzialne jak wiatr, niebezpieczne jak wzburzone morze, czy pomarańczowe jęzory ognia. Nieujarzmione i nieuchwytne. Dawały i odbierały życie. Rodziły światy, by je zniszczyć. Budziły szacunek i grozę. Pierwotna i ostateczna. Istnienie i Nicość. Razem tworzyły siłę zwaną Magią.

1. [Pięć lat wcześniej...]

Za murami miasta wrzało jak w ulu. Tego dnia nikt w Blogheim nie spał, a niektórzy od tygodnia nie zmrużyli oka. Jednym przeszkadzał hałas, inni napawali się brzmieniem tętniących gwarem skwerów. Przez ten jeden tydzień w roku stalowe wrota otwarte były dla wszystkich, bez wyjątku. Do centrum ciągnęły zatem tłumy magicznych i niemagicznych mieszkańców rozległych przedmieść i okolicznych wiosek. Na rynku rozstawiono kramy z wytworami lokalnych rzemieślników. Nawet dzieciaki, te bardziej gospodarne, sprzedawały lemoniadę, a kobiety donosiły im porcje drożdżowego ciasta zawinięte w papierowe chusteczki.

Po południu upał zelżał, ale gorące powietrze uniemożliwiało głębszy wdech. Tawerny i Puby zapraszały do letnich ogródków pod parasole, a blogheimscy naganiacze dwoili się i troili, by zwabić klientów do swoich lokali. Zapach skwierczącego na grillu mięsa i kapiącego z kiełbasek tłuszczu przyćmiewał wszystkie inne wonie miasta.

Ceremonia Ślubów Kapłańskich odbywała się co roku, stanowiąc punkt kulminacyjny trwającego Jarmarku. Ustawiano drewniane stołki dla przyszłych kapłanów, miednice, rytualne noże, zawsze ktoś dostał krwotoku z nosa, lub nawet zemdlał. Szykowało się widowisko.

Wąskie uliczki wypełniali mężczyźni i kobiety z dziećmi, wilkołaki, krasnoludy i elfy, gdzieniegdzie pomiędzy nimi dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł wróżek i śmiech driad. W barach grano na akordeonach i mandolinach, a gdzieniegdzie słyszeć się już dało pijackie śpiewy, mimo wczesnej godziny. Od zgiełku przeplatających się głosów i kakofonii dźwięków padały w locie przestraszone ptaki.

W takich właśnie urokliwych okolicznościach przyrody, pod rozłożystą akacją, dwóch chłopców czekało na wieczorne misterium przemiany. Wiatr plątał ich czarne włosy i rozwiewał poły długich, purpurowych płaszczy zdobionych jedynie emblematem uczelni. Renomowanej, z tradycjami i jedynej w Blogheim.

Vrohagan Ozax i Eneth Ozax na pierwszy rzut oka wyglądali identycznie, jak rodzeństwo, ale uważny obserwator wyczytałby z ich twarzy całkowicie odmienne charaktery. Akurat nikogo takiego nie było w pobliżu.

— Idziemy, teraz nikt nie patrzy! — szepnął jeden z nich, ciągnąc brata za rękaw w kierunku ciemnego zaułka.

— Musimy to robić? — zapytał drugi, przyglądając się ze skupieniem tonącym w kontenerach odpadkom i zasłonił nos rękawem.

Obierki warzyw mieszały się z resztkami mięsa i ryb, niedojedzonymi posiłkami i pieczywem pokrytym delikatnym, zielonkawym nalotem. Odór gnijących resztek na tyłach restauracji powalał.

— Ojej, jaki z ciebie delikatesik En — zarechotał ten z mniej wrażliwym powonieniem. — Gorsze rzeczy wąchałem. U felczera, w klasztorze też nie pachniało fiołkami, że nie wspomnę o kostnicy, gdzie niedługo sami trafimy, jeśli natychmiast się stąd nie ruszysz.

— Jesteś tego pewny Vrog? Wierzysz w to, że Czarna Księga istnieje?

— Oczywiście i bez dwóch zdań. Istnieje, tylko musimy ją znaleźć i przeczytać — wyszeptał, a w jego oczach wrzała mieszanina ciekawości z determinacją, gotowa za chwilę wykipieć.

TRUCIZNA [Kroniki Przemiany] [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz