BAZYLISZEK

15 3 8
                                    


czerwiec1796


Decyzja, którą podjąłem wtedy należy do jednej z tych, których będę żałować po kres swoich dni. Zrozumiałem to za późno i dostałem zbyt trudną lekcję.

Od zawsze wszędzie z Arturem jeździliśmy razem. Niestraszne były nam wodnice czy kaduki. Wietrzyca uczepiła się jakiejś wsi – wsiadaliśmy na koń, by rzucić poświęconym nożykiem w demona. Odzyskaliśmy pół tuzina dzieci z rąk kani i bab leśnych. Nie było południc, którym byśmy się poddawali. Zawsze gdzie on – tam ja. Od dzieciństwa. Odkąd Ilia pokazał nam jak.

Dlatego z lekkością ducha pojechaliśmy do miasta, w którym zagnieździł się potwór.

Wielu śmiałków próbowało już odkryć co za kreatura dręczy mieszkańców Goldbergu; odkryć i zadusić na śmierć w zemście za utracone życia. Powiadano jednak, że ci, którzy zbliżyli się do owianych złą sławą piwnic i przeżyli, łżą na temat potwora, jeśli bowiem kto nie umarł zobaczywszy go, nie mógł był w istocie go ujrzeć. A martwi przecież głosu nie mają.

Głęboko w ciemnych zakamarkach podziemi podążaliśmy tropem tego, co porywało okoliczne koty, dzieci i każdego, kto zbliżył się do ponurej kamienicy na obrzeżach rynku. Powietrze było lepkie i gęste. Korytarze dudniły echem naszych kroków.

– Myślisz, że to naprawdę może być bazyliszek? – zapytałem półgębkiem.

– Nie wykluczam takiej możliwości – odparł poważnym tonem. – Ale niektórzy mylą go ze żmijem mlekowym...

– Nie tak groźne – wtrąciłem.

– ... albo kłobukiem.

– Te nie zabijają. Szczęście przynoszą.

– Ano właśnie.

Z uwagi na niepewność, zabraliśmy całe mnóstwo różnych rodzajów broni. Obwiesiliśmy się prawie wszystkim, co posiadaliśmy. Szable, sztylety, noże myśliwskie. Artur wsadził nawet do wozu japońskie miecze swego ojca, a ja przewiesiłem strzelbę przez ramię. W jedną kieszeń wcisnąłem sól, w drugą odgarbowane futro łasicy. Zgodnie z tym, co radziły legendy, wzięliśmy także lusterko.

– Kiedy ostatnio mieliśmy do czynienia z bazyliszkiem? – zapytał mnie.

– Chyba jeszcze wtedy, gdy na polowania jeździliśmy z Ilią. Kłóciliśmy się wtedy o jego wygląd, pamiętasz?

– O to czy to wąż, czy kogut. Tak, pamiętam.

Ludzie różne rzeczy opowiadają o potworach, których nie znają, a doświadczeniem znawcy stwierdzam, że bazyliszek w rzeczywistości jest bardzo mało znaną postacią. Wuj przywiózł z południa przekonanie jakoby monstrum było gigantycznym królem węży. Artur wyczytał jednak, że te stwory bardziej przypominają ptaki niż gady. Kłócili się całą drogę. Poddali dyskusję skoro tylko przed oczami stanął nam czworonogi kogut o gadzich ślepiach, błoniastych skrzydłach i ogonie węża.

Mieliśmy wtedy szczęście, że spał, otoczony zapachem spuszczonej do jego kryjówki ruty. Wedle naszej najlepszej wiedzy, już nawet samo spojrzenie koguciego węża miało powodować śmierć.

– Te korytarze – podjął Artur, rozglądając się po pokrytych wilgocią ścianach – prowadzą dalej niż przez podziemie samego miasta.

Echo wydłużyło i pogłębiło się, ciemność gęstniała z każdym krokiem. Po kilkunastu minutach ostrożnego stawiania kroków byliśmy zdecydowanie dalej niż z początku sądziliśmy, że trafimy.

– Bestia mogła zagnieździć się w starym szybie kopalnianym – domyśliłem się. – Tu w okolicy wydobywali przecież złoto.

Tak jak wcześniej starannie zbudowany korytarz zmienił się w ciasny tunel, tak ten przeszedł teraz w imponujący przekop. Krzywe ściany połyskiwały w świetle pochodni to wilgocią, to drobinkami kruszcu, a echo naszych głosów niosło się coraz dalej i dalej. Nie natrafiliśmy póki co na leże potwora, jednak o zgubieniu się nie mogło być mowy. Droga była uporczywie prosta i oprócz tego, że ściany tunelu przechylały się to w jedną, to w drugą stronę, nie mijaliśmy żadnych rozgałęzień. To tędy stwór musiał wychodzić na żer.

Opowiadania SlavyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz