ŁAPIDUCH

10 1 0
                                    


listopad1795

Kołdra chciała mnie udusić.

Czułem jej nieznośny ciężar na szyi, gdy próbowałem zaczerpnąć oddechu, tak, by nie bolało. Choć moja skóra była gorąca jak ogień, cały trząsłem się z zimna. Wysiłek rozerwania powiek, by ujrzeć czy nie usiadła na mnie jakaś zmora, okazał się daremny. Były ciężkie, obolałe, a ja tak słaby, że zatopiłem się jeszcze na chwilę we śnie.

Artur kręcił się po stajni i zerkał co chwila na kieszonkowy zegarek. Parobek wcześniej oszczotkował i zajął się kopytami Płowego, jak i mojego wierzchowca, który nosił dumne imię Burya. Jaszczewski, odziany już na podróż, wyręczył mnie w siodłaniu i zakładaniu ogłowia. Można było wsiadać i ruszać, a ja nie schodziłem na dół. Umówiliśmy się tego dnia, że razem wyjedziemy na południowe zagony i zbadamy pogłoski o grasującym tam łapiduchu. Zniecierpliwiony moim spóźnieniem Artur, ruszył do kwater dla służących, by osobiście mnie ponaglić.

Skromny pokój, jaki wtenczas zajmowałem w Białym Wrzosowisku był zupełnie wystarczający jak na moje ówczesne niewystawne życie. Mała izdebka miała jednak to do siebie, że prędko robił się w niej zaduch. Z trudem nabierałem kolejnych oddechów pełnych wilgotnego powietrza, przesyconego zapachem mojego potu. Chciałem obrócić się na bok, ale zmora usilnie dociskała mnie do wełnianego materaca. Trawiła mnie wysoka gorączka, siłowałem się z gardłem za każdym razem, gdy chciałem przełknąć ślinę. Przeszło mi przez myśl, że to kikimora mogła rzucić na mnie urok.

Nie, zaraz. Białe Wrzosowisko nigdy nie miało problemu z kikimorami. Gdyby jakaś miała się naprzykrzać mieszkańcom tego domu, to już od bardzo dawna. A może ktoś czynił nieprawość i to jego zło przyciągnęło tu potwora?

Poczułem sztywność w nodze i zaraz po tym mrowienie. Zbyt długo leżałem w jednej pozycji. Znacząco wyczerpany, nie podjąłem nawet próby przekręcenia się na bok. Bez sił zacząłem odmawiać modlitwy, by zmora, kikimora czy inna kreatura odstąpiła ode mnie. Z krwią szumiącą w uszach nie słyszałem nawoływania.

Artur szedł zamaszyście korytarzami Białego Wrzosowiska. Listopadowy poranek był mglisty, lecz nie bardzo zimny, warunki więc do zbadania łapiducha były idealne. Im wcześniej byśmy wyjechali, tym bezpieczniej czulibyśmy się w mlecznej mgle i łatwiej wypatrzyli zwodniczego światła, jaki potwór miał mieć przyczepione do głowy. W przeciwnym razie, musielibyśmy czekać do zapadnięcia zmroku. Tym bardziej, Artur spieszył się, by mnie odnaleźć.

W płaszczu z podszewką i z futrzaną czapką Jaszczewski przemierzał dwór. Przy pokoju jadalnianym minął się z hrabią, który w dziennej szacie spożywał śniadanie. Wstał, gdy zobaczył młodszego brata.

– Arturze! Czemu wygłupiasz się ubrany w ten sposób? Gdzie cię licho niesie, rozbierz się i siądź ze mną do posiłku.

– Dzień dobry. Dziękuję, jadłem już, Korneliuszu. Poza tym wyjeżdżam za chwilę.

– Jeśli czegoś zapomniałeś, nie musisz fatygować się sam – poinstruował go brat i sięgnął po odłożoną gazetę. – Jakże to wygląda, byś gotów do drogi biegał po dworze?

– Niczego nie zapomniałem. Slava się nie pojawił, nie wiem co się z nim dzieje, a mieliśmy jechać razem.

Korneliusz uniósł wzrok znad artykułu.

– Teraz będziesz uganiać się za służbą, tak? Za niesubordynację grozi relegacja albo obcięcie wypłaty! A już na pewno nie powinieneś sam szukać swojego woźnicy, to jego psi obowiązek, by się zjawić kiedy go oczekujesz.

Artur to jednak zignorował, gdyż oddalił się skoro tylko pan hrabia się uniósł. Wstąpił do kuchni, gdzie zakłopotane obecnością panicza kucharki powitały go z opieszałą energią.

– Szukam Slavy – wyjaśnił. – Czy wiecie może czy zapomniał, że byliśmy umówieni?

– Pan Arij nie zszedł na śniadanie, paniczu – odezwała się Zofia, najstarsza z kobiet pracujących w Białym Wrzosowisku. – Nikt nie widział go od rana.

Jaszczewski zmarszczył brwi i ku zgorszeniu pracownic, przeszedł przez pomieszczenie, by zniknąć w korytarzu prowadzącym do kwater służby. Szlachta nigdy tam nie wchodziła – rzecz jasna oprócz Artura, który nie czuł oporu przed spoufalaniem się z niższą klasą. To tam niegdyś miał swój pokój Ilia, którego Jaszczewski nachodził zawsze przed rozpoczęciem lekcji. Nie bywał w tym miejscu jednak od dawna, tak więc służba peszyła się widząc go w ciemnych i wąskich korytarzykach.

Nie słyszałem jak pukał, nie mogłem odpowiedzieć. Otworzył drzwi gwałtownie i zaraz też cofnął się mimo woli w reakcji na smród zatęchłego powietrza. Nie wstydził się podejść do mnie i z troską spojrzeć na moją mokrą od potu, zaczerwienioną twarz.

– Zmory – wysapałem spierzchniętymi ustami. – Nocnice, kimikory, gościec! Co mnie atakuje, Arturze?

– Nic – odparł mój przyjaciel. – Jesteś po prostu chory.

Opowiadania SlavyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz