PROLOG

27 8 24
                                    

Wparował do swojego biura. Złość gryzła go po całym ciele prawie tak mocno jak smród cygara zapalonego w pomieszczeniu. On sam niczego takiego nie palił, ale doskonale wiedział, kto.

— Pan McCathal VcSìomon. No nareszcie.

Zatrzymał się w drzwiach. Widok scottiaskiego księcia siedzącego przy jego biurku z nogami na meblu rozsierdził go jeszcze silniej. Kto by pomyślał, że dożyje czasów, w których coś takiego mu się przytrafi?

— Andraa, co ty tu robisz?

Andraa McGill-Iosa patrzył na niego ładnymi, jasnymi oczyma. Uśmiech rozchodził mu się na całą szerokość twarzy, od jednego ogolonego policzka do drugiego. Chuchnął na kosmyk czarnych jak obsydian włosów, który uciekł mu zza ucha.

— Przyszedłem w odwiedziny do mojego bohatera, a co? — Przekręcił głowę w bok, rozsiadając się wygodniej. Eleganckim butem na biurku strącił karafkę z atramentem. Roztrzaskała się na kilka większych kawałków, granatowy atrament doleciał aż do szarych firan przy wielkim oknie z widokiem na zachodzące słońce. Nawet nie spojrzał na swoje dzieło, gdy mruknął krótko: — Ups.

Próbując zachować spokój, Lethabo odpowiedział:

— Co cię tak nagle wzięło? Piętnaście lat temu jakoś mi się nie rzucałeś na szyję.

— A czy teraz się rzucam?

— Nie po to cię ratowałem, żebyś tak mi się odwdzięczał.

— To trzeba mnie było nie ratować.

Andraa nie spuszczał wzroku z Lethabo. Zapisywał w głowie jego siwiejące włosy, zaciśniętą szczękę i zmrużone oczy. Brwi zmarszczone tak mocno, że z daleka mogły przypominać jedną linię. Uśmiech poszerzył mu się prawie nienaturalnie mocno, gdy nie usłyszał żadnej odzywki ze strony starszego mężczyzny.

— A no tak. — Udał, że dopiero teraz przypomniał mu się ten istotny fakt. — Nie mogłeś mnie nie ratować. Gdybyś mnie zostawił to już wtedy dowiedziałbyś się, jak poważnie potraktowałby cię mój ojciec. Poprzez poważnie, mam oczywiście na myśli sprawiedliwie. Lubisz to słowo, mam rację?

Wciąż cisza. Zdjął nogi z biurka i oparł się wygodniej o miękkie oparcie krzesła obite szkarłatnym materiałem, ramiona umieścił na drewnianych podłokietnikach.

— A kulka w łeb czy topór na karku ci się wtedy nie marzył.

— Teraz też nie.

Zwrócił uwagę na zaciśnięte pięści królewskiego doradcy.

— Tak też myślałem. — Wstał z krzesła. Przechodząc obok biurka, zupełnie przypadkowo, potrącił łokciem stos idealnie równo ułożonych dokumentów, a te rozsypały się na podłogę.

— Andraa — wypowiedział jego imię przez zaciśnięte zęby, nie zważając na dodanie jego tytułu.

— Nie — przerwał mu scottiański książę. — No i... możesz powiedzieć tej swojej elfce, że to ostatnie co zrobi dla królewskiej rodziny.

Lethabo wyprostował się. Panował nad całym swoim ciałem i zmuszał je do bezruchu, a jednak poczuł jak zadrżała mu powieka.

— A co ona ma z tym wspólnego? Właśnie wracam od króla i nic o żadnym wyrzuceniu z zamku nie mówił.

— Czego nie mówił, tego nie mówił. — Zaśmiał się, stając twarzą w twarz z Lethabo. Książę był niższy o kilka centymetrów. — To w Benoe to będzie jej ostatnia akcja. Nikt nie chce tu żadnego elfa, a tym bardziej wytresowanego po to, żeby zabijać na twój rozkaz.

Ostatnia MisjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz