Dostałam weny więc oto rozdział.
Zaczęłam się pakować. Nie brałam za dużo rzeczy. Zmieściłam się w jedną walizkę. Ja do przetrwania dużo nie potrzebuję. Wzięłam też strój kąpielowy. Nie wiem skąd go mam i po co mi on, skoro nawet nie będę go używać, a pływać też nie umiem. Dziwne też jest to, że dosyć niedawno przyjechałam, a już wysyłają mnie na podejrzane wakacje w Tajlandii. Z moich obliczeń wynika, że będziemy lecieć 15 albo 17 godzin... Zabiją mnie psychicznie... Lecę tylko z Dylanem, Shane'em i Tonym. Tylko z nimi... oni mnie tam zabiją...
Wzięłam kilka głębokich oddechów na uspokojenie i postanowiłam zejść na dół po wodę i coś do jedzenia. Widocznie nie mają zamiaru mnie tu głodzić... na razie... muszę korzystać! W duchu modliłam się do Boga, by wysłuchał mnie i nie nasłał mi żadnego z braci... Niestety... nawet Bóg mnie nie lubi. Oczywiście tylko, gdy weszłam do kuchni, natknęłam się na Vincenta... stał przy ekspresie i czekał na kawę. Wzięłam dyskretnie ogromny wdech.
Gdy tylko przeszłam koło niego, uśmiechnęłam się miło na przywitanie.
— Witaj, Liliano. Eugenie zostawiła ci jedzenie, bo niestety jej córka miała wypadek i musiała jechać do szpitala — powiedział, jak zwykle formalnie.
Pokiwałam głową, że rozumiem. Sięgnęłam po najnormalniejszy kubek tutaj i nalałam wody. W międzyczasie Vincent poszedł dalej pracować. Wyciągnęłam jedzenie i je odgrzałam. Szybko zjadłam i, by nie wstawiać jednego naczynia do zmywarki, umyłam je ręcznie. Odłożyłam na miejsce i uciekłam do pokoju.
Nazajutrz obudziłam się przez koszmar o 6:12. Coś czuję, że dzisiaj będzie okropny dzień, a noc gorsza. Obudziłam się standardowo zlana potem. Mam koszmary codziennie... Powinnam się przyzwyczaić. Jednak za każdym razem coś innego. Westchnęłam i poszłam do toalety. Zrobiłam, co miałam, i postawiłam dziś na zimny, wręcz lodowaty prysznic. Podczas mycia było mi naprawdę przyjemnie... Mój humor poprawił się, a złe myśli odleciały.
Gdy stanęłam przed lustrem, z zadowoleniem mogłam stwierdzić, że nie wyglądam już tak źle. Przybrałam trochę na wadze, więc nie było widać mi aż tak kości, ale nadal byłam zużytym kościotrupem. KURWA! NIE! Powinnam żyć teraźniejszością! Są dla mnie jak na razie bardzo mili, pomijając Dylana. Nie głodzą mnie ani nie biją. Żyję aktualnie dobrze! Powinnam się cieszyć i taki mam zamiar. Będzie ciężko, ale tak zrobię!
Ogarnięta zeszłam na dół zrobić herbatę. Naprawdę mi posmakowała, szczególnie czarna z połową łyżeczki cukru. Gdy woda się zagotowała, zaparzyłam herbatę, nucąc kołysankę, którą nagle sobie przypomniałam.
— Kolejny ranny ptaszek... — mruknął nagle za moich pleców zaspany Tony.
Podskoczyłam w miejscu. Odwróciłam się w jego stronę i uśmiechnęłam się.
— Małe dzieci takie jak ty powinny jeszcze spać... — mruknął z chytrym uśmieszkiem.
Rozejrzałam się, by zobaczyć, czy nie ma Vincenta nigdzie w pobliżu, i przekazałam mu po migowemu: „To co w takim razie tu robisz?”. Mam nadzieję, że nie znienawidzi mnie za to. Na wszelki wypadek odsunęłam się na tyle, ile mogłam, i zrobiłam sobie kanapki.
— Hej... — wymruczał wciąż mentalnie śpiący Shane.
Pomachałam do niego. Ten spojrzał na moje kanapki wygłodniale. Spojrzałam na niego, potem na kanapki i z powrotem na niego. Chyba śni! Nie dam mu MOICH kanapeczek! Przysunęłam talerz do siebie bardziej i zasłoniłam go ręką. Pokiwałam palcem u ręki Shane'owi, by wiedział, że ma się odpierdolić od moich KANAPEK!
Na moją reakcję Tony zaczął się śmiać do rozpuku.
— N-NO BARCISZKU! N-nie ukradniesz jej kanap-pek! — mówił przez śmiech, ledwo trzymając się na krześle.
Na twarzy Shane'a pojawił się grymas niezadowolenia. Szybko zjadłam kanapki, a gdy odstawiłam talerz, pobiegłam na górę. Gdy szłam korytarzem, zamyśliłam się lekko i walnęłam w czyjś tors. Spięłam się cała.
— Patrz, gdzie łazisz — warknął Dylan.
Ominęłam go, ale Dylan złapał mnie za rękę. Spięłam się bardziej, a mój oddech przyspieszył.
— Jak twoje plecy? No wiesz... bolą? — nie geniuszu, łaskoczą!
Zdezorientowana nagłą zmianą nastroju Dylana, stałam jak wryta. Szybko jednak się otrząsnęłam i pokazałam kciuk do góry, uśmiechając się lekko.
— Dobra — mruknął.
Puścił moją rękę i poszedł w swoją stronę. Szybko poszłam do pokoju. Gdy drzwi się zamknęły, zauważyłam, że cały czas wstrzymywałam oddech. Wzięłam duży wdech i wydech. Postanowiłam do czasu wyjazdu poczytać sobie książkę, którą ostatnio wzięłam z biblioteki. Czytałam, czytałam i czytałam, aż w końcu usłyszałam głośne pukanie. Skrzywiłam się na ten dźwięk. Drzwi otworzyły się.
— Spakowana? — zapytał Tony.
Pokazałam głową na walizkę, którą miałam.
— Tylko? Dobra, nie wnikam — mruknął gburowato. — Daj tę walizkę i chodź, jedziemy — mruknął.
Tony wziął walizkę pod pachę i skierował się w stronę schodów. Wzięłam na szybko notesy, długopis i dwie książki ze słuchawkami do plecaka i pobiegłam dogonić Tony'ego. Gdy zbiegłam po schodach na dół, zobaczyłam Vincenta i Willa czekającego na mnie... Podeszłam do Willa i przytuliłam go. On oddał uścisk.
— Do zobaczenia, Lili — powiedział czule.
— Do zobaczenia, drogie dziecko — powiedział bardzo zimno Vincent, skanując mnie wzrokiem.
Spojrzałam mu na sekundę w oczy i niepewnie podeszłam do niego. Wzięłam wdech i przytuliłam go. Vincent spięty i zdezorientowany chyba, po chwili oddał uścisk.
— KURWA, GDZIE KALENDARZ! HISTORYCZNY MOMET! — krzyknął Shane.
Skrzywiłam się na jego krzyk.
— Słownictwo — upomniał go Vincent.
Puściłam go i pokazałam po migowemu:
„Do zobaczenia”.
Uśmiechnęłam się na koniec i weszłam do garażu. Jechaliśmy jednym autem, by nie brać dwóch. W sensie, Tony motorem pojechał, dając nam do bagażnika walizki.
Usiadłam z tyłu, myśląc, że przecież Shane usiądzie z przodu. Jak co Dylan kierował... W imię ojca... i syna... i ducha świętego... AMEN! Shane jednak usiadł koło mnie. Odsunęłam się w sam kąt siedzenia z przyzwyczajenia i zapięłam pasy. Dylan włączył jakąś playlistę, lecz nie skupiłam się na niej, tylko na widok za oknem. Po kilkunastu minutach zaczęłam przysypiać. Oparłam się nieświadomie głową o ramię Shane'a i odpłynęłam...
— Pobudeczka... — obudził mnie głos Shane'a. — Już jesteśmy przy lotnisku — dodał.
Przetarłam oczy i wyszłam z auta. Sięgnęłam po plecak i walizkę. Jednak została zabrana mi sprzed nosa.
— Nununu. Małe dzieci nie mogą dźwigać ciężkich rzeczy — pomachał mi palcem przed nosem Shane...
Cofnęłam rękę i poszłam za nimi. Na lotnisku był ogromny tłok. Gdy już jednak wsiedliśmy na pokład ich prywatnego odrzutowca, odetchnęłam. W środku pojazd naprawdę pięknie wyglądał... Tak nowocześnie. Jednak rozczarowało mnie to, że nie było za bardzo prywatnego miejsca, gdyż żaden z foteli nie był za innym fotelem. Usiadłam jednak na najbardziej tu oddalony fotel. Gdy usiadłam, za mocno uderzyłam się plecami w oparcie. Syknęłam i skrzywiłam się.
— Uważaj, dziewczynko — mruknął Dylan.
Tym razem powoli oparłam się o oparcie. Już niedługo po tym samolot wzniósł się w powietrze. Założyłam słuchawki i zatraciłam się w muzyce i książce.
CZYTASZ
Liliana Monet (Rodzina Monet)
FanfictionA co gdyby... Hailie miała na imie Liliana. Gdyby nie miała łatwego życia i chciała je skończyć ale nie miała odwagi? I pewnego dnia trafia do szpitala gdzie poznaje swoich braci? W książce występuje opis przemocy fizycznej jak i psychicznej. Jeśli...