Rozdział 5

1 0 0
                                    

Następnego dnia, ponad wszystko, Rasmus zadecydował by opuścić bezpieczną placówkę. Skorzystał z transportu żołnierzy, ich celem były obrzeże miasta, mieli budować tam transzeje i okopy na wypadek ataku Rosjan. Rasmus posiadał mało informacji na temat miasta, widział go tylko na zdjęciach. Gdy dotarł do celu, realna wizja stała się inna. Większość miasta stała się zasypana złocistym piachem, druga część zakryta była wodą. Tylko kilka ulic pośrodku przypominało to co widział na zdjęciach. Ponad wszystko całość była opustoszała, jakby wymarła. Po ulicy nie biegały nawet szczury. Jakby dotknąć asfaltu byłoby można poczuć wibracje i dźwięk płynącej wody kilka metrów pod ziemią. Od dużej wilgoci i wzrastającej aktywności słońca, większość budynków zarosła pięknymi zielonymi roślinami wbijającymi swoje korzenie przez szczeliny w ziemi. Rośliny wyzwalały piękne pąki, pogoda przypominała wiosnę, a nie początek kalendarzowej zimy. W mieście klimat był już w maju, realnie był to styczeń, wyjątkowo ciepły styczeń, nie jeden może o takim pomarzyć. Rośliny rozwijały się, bo nie mogły zmarznąć i obumrzeć, rozwijały się i kwitły. Jedyne czego potrzebowały to woda, której w mieście było pod dostatkiem, starczyłoby jej na długie lata. Szwendał się ulicami poszukując życia, lecz takowego nie znalazł, był tam tylko stos trupów. Nie raz wydawało mu się, że z mieszkań grała muzyka lecz gdy podchodził bliżej, zapadała głucha cisza. Sam nie wiedział, czy mieszkańcy się go boją, czy te dźwięki muzyki są zwykłymi halucynacjami w narastającej chorobie. Kroczył ciągle spoglądając na lewą dłoń, miał tam prototyp narzędzia komunikacyjnego z zamontowaną nawigacją. Miał tam tylko jeden zaznaczony cel, pomnik usłany nie kwiatami a trupami. Nim bardziej zbliżał się tym bardziej się denerwował, czuł niepewność. Nie chciał wiedzieć, co tam może spotkać, bał się widoku rozkładających się ciał, ten widok zupełnie przyćmił plotkę o snajperze na budynku. Gdy zostało sto pięćdziesiąt metrów, pojawiły się dreszcze i ataki gorąca, stres osiągnął górną skalę. Rozbicie psychiczne i suchość w ustach to tylko kilka objawów, które doświadczył. Bał się śmierci, którą za chwilę zobaczy, ujrzy jej oblicze. Pozna też powód śmierci poległych.

Na miasto zeszły chmury, zrobiło się ciemno jakby miało padać, wilgoć wzrosła, był już tak blisko. Wkroczył na duży plac, na środku stał ogromny pomnik wykonany z kamienia, przedstawiał dwóch żołnierzy walczących u swego boku, na ich twarzach przedstawiony był krzyk. Wyglądali jakby przed czymś uciekali i czegoś się bali. Gdy podszedł, uzyskał odpowiedź na pytanie, czego mogli się bać, ujrzał śmierć o wielu obliczach. Stertę rozrzuconych ciał, wyglądało, że nie wszyscy umarli od razu. Masakryczny widok wywoływał u niego niemałe wymioty i halucynacje. Pierwsze ciało znajdowało się już dwadzieścia metrów od pomnika, kucnął by je zbadać: — Coś tu się nie zgadza... Nie ten kaliber. Rykoszetowało w hełm. – snuł dalej. Odkrywał ciała, kolejne było ułożone na plecach, a nie na brzuchu: — Kurwa, trafienie w serce, mam nadzieję, że miał szybką śmierć. To ten sam kaliber... Snajper przestrzelił mu stopę? Coś tu się nie zgadza, to bez sensu. – odsłonił kolejne ciało: — Gdzie jesteś... To nie ten. Strzał w stopę i w rękę. Dlaczego tu wszędzie leżą łuski, żaden z nich nie strzelał, nie ma prochu na dłoniach. Co tu się odwaliło... To mały kaliber a tam leżą łuski. – wreszcie podszedł do pomnika. Leżały tam oparte dwa ciała, jedno było zgodne. Widok zmasakrowanego ciała znowu wybiło Rasmusa z rytmu, zwymiotował i chwiał się na boki: — Ten sam kaliber, strzał w stopę i w rękę. Kurwa... Wykrwawił się. Ten obok ma przebite płuca, udusił się krwią. Tu była użyta ta sama broń. Białe włosy, rzeczywiście. Kawałek skóry pod paznokciem u prawej dłoni, to ślady walki. Gdzieś już widziałem podłużną ranę na dłoni, proch na dłoniach. Kurwa mać... Wiem. Jak tu się wybiera numer... Hej, panie Krukowski!

– Pan Coen, słucham. Rano nie stawił się pan na badaniach, miałem zrobić prześwietlenie płuc. Zgaduje, że nie jest pan w garnizonie skoro pan dzwoni. Czasem jestem zajęty ale nie gryzę, można przyjść pogadać. Wiem, że mamy dwudziesty pierwszy wiek ale nie ma nic lepszego niż rozmowa twarzą w twarz.

Battlefield: Czas WojnyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz