Wstęp

29 2 0
                                    

Rok 1828.

To była monotonna podróż. Złote morze gotowego do zbioru żyta, a nad nim bezchmurne, błękitne niebo. Ciężki wóz toczył się w nieskończoność po płaskiej, jak stół, ziemi, a podróżni powoli tracili poczucie czasu i dystansu. Ogarniało ich dziwne uczucie, jakby znaleźli się w miejscu, gdzie nic nigdy się nie zmienia, a nawet sama próba jakiejkolwiek zmiany była z góry skazana na niepowodzenie. Mimo to jechali uparcie dalej, obładowani dobytkiem całego swojego życia. Zmierzali w stronę wschodzącego słońca.

Ludwik siedział z tyłu na pace, oparty o drewnianą skrzynię, z której wystawało duże solidne, ręczne krosno. Był młody, miał gęste, kruczoczarne włosy nastroszone do góry oraz precyzyjnie przystrzyżone bokobrody, zakończone krótką, modną brodą, bez wąsów. Jego oczy, tak samo ciemne jak włosy, były wypełnione energią.

Wpatrywał się w arkusz papieru, na którym szkicował budynek fabryczny, otoczony brukowanymi, ruchliwymi ulicami. Potężne mury budynku były ozdobione czterema rzędami dużych okien. Wyżej znajdowały się dwa kominy, z których unosiły się gęste chmury dymu. Nad całą budowlą unosił się balon na gorące powietrze wraz z pasażerską gondolą, w której oprócz pilota znajdowała się piękna kobieta oraz troje dzieci. Ludwik właśnie dopracowywał detale szkicu, gdy wóz najechał na większy kamień i podskoczył. Ołówek wypadł mu z rąk i zniknął pod jedną z drewnianych skrzyń.

- Papa! Proszę jedź ostrożnie! Próbuję dokończyć szkic! - powiedział spokojnie Ludwik. Nawet w gniewie posługiwał się czystym, eleganckim Hochdeutsch, którego nauczył się w berlińskich szkołach.

- Do diabła z takimi drogami! Tędy nie da się jechać! Same wertepy i kamienie! - Adam Christoph odpowiedział swojemu synowi prostym wiejskim saksońskim językiem, jedynym, jaki znał. - Lui, gdzie ty nas wieziesz?

Ludwik włożył szkic do eleganckiego notatnika i odłożył go w bezpieczne miejsce, po czym przeskoczył przez kilka drewnianych skrzynek i usiadł obok ojca.

- Ku przyszłości! - powiedział z radością w głosie Ludwik.

- Tu nic nie ma! Niepotrzebnie opuszczaliśmy dom.

- Zapomnij o Neugerzdorf. Teraz tu będzie nasz nowy dom.

- Może w jednej z tych nędznych lepianek, które widzieliśmy po drodze? Sądziłem, że takie cuda są tylko w Afryce.

- Skromne, ale może funkcjonalne. Liczy się, że próbują wykorzystywać lokalne zasoby.

- Krowie gówno i patyki?

- Naturalną glinę i odpady z produkcji rolnej.

- Lui, Vaterland to Vaterland! Powinniśmy wracać. - powiedział z przekonaniem Adam Christoph.

- Nie ma dokąd wracać. Nasz zakład upadł i tylko tutaj dostaniemy drugą szansę - odparł Ludwik - Zresztą zobaczysz, Lodsch to miła mała osada rzemieślnicza. Dadzą nam materiał na dom i zakład, a potem, jak zbudujemy prawdziwą fabrykę! To będzie nie tylko nasz nowy Vaterland! To będzie prawdziwy Wunderland! - zakończył pewny siebie z uśmiechem na twarzy i wzrokiem zagubionym gdzieś w oddali.

- A komu tutaj sprzedasz towar? - ojciec próbował przywołać syna z powrotem na ziemię.

- To już zostaw mi.

- Popatrz na nich. Noszą jakieś stare lniane łachy - Adam Christoph wskazał na grupę chłopów pracujących przy żniwach. - Nawet najgorszy perkal będzie dla nich za dobry. Jakby mieli dobrą koszulę, nie umieliby jej włożyć na siebie!

Pracujący mężczyźni i kobiety byli ubrani w obszarpane brudne szmaty, które z trudem można było nazwać prawdziwym ubraniem. W większości były wykonane z luźnego lnu, jednak co poniektórzy mieli na sobie bardziej sztywne konopne koszule wyróżniające się jasnobeżowym kolorem. Odzież wszystkich była znoszona, pełna głębokich bruzd, a nawet dziur.

Lodzermensch 1861Where stories live. Discover now