1. Nieszczęścia chodzą polonezem

92 8 1
                                    

Gdyby Urszula Wieczorek, budząc się w środę o godzinie szóstej piętnaście, wiedziała, że poranna wycieczka do sklepu zadecyduje nie tylko o jej śniadaniu, ale i paru innych sprawach (takich jak kwestia źródła utrzymania czy kilka zgonów), najprawdopodobniej nie wyściubiłaby nawet nosa spod kołdry. Nie lubiła problemów, ale w tym momencie zabiłaby za pączka.

Ula nie spodziewała się jednak takiego obrotu spraw ani zwlekając się z łóżka, ani niecały kwadrans później, kiedy jeszcze otępiała po kolejnym dziwacznym śnie przemierzała opustoszałe alejki supermarketu. Przed wyjściem narzuciła w pośpiechu na kościste ramiona dżinsową, podszytą sfilcowanym futerkiem kurtkę. Nie odświeżała jej od kilku lat i niestety sama odczuwała skutki tego zaniedbania aż nazbyt wyraźnie. Nie widziała jednak sensu w robieniu prania teraz, kiedy za niedługo i tak miało zrobić się ciepło. Został nieco ponad tydzień do astronomicznej wiosny, nawet jeśli uporczywa, lodowata mżawka i nagie gałęzie drzew zupełnie na to nie wskazywały.

Sklep, zazwyczaj czynny całą dobę, o tej porze był kojąco opustoszały, nie licząc pracowników wykładających towar i kilku nieszczęśników człapiących sennie wzdłuż i wszerz niekończącej się przestrzeni oświetlonej brzęczącymi świetlówkami. Ula, prychając ze zniecierpliwieniem, wyminęła jednego z nich, przyglądającego się nabożnie wystawionym drożdżówkom. Nie zauważyła powłóczystego spojrzenia, które za nią posłał, zajęta analizowaniem szczegółów ostatniego snu.

Przypomniała sobie zakrwawione truchło kota, którego, zdaje się, to ona sama zabiła, a później usiłowała pozbyć się ciała. Ostatecznie wykopała stworzeniu grób własnymi rękami, a potem uciekła, czując niesmak wymieszany z wyrzutami sumienia oraz cmentarną ziemię pod paznokciami. Przylgnął do niej nawet nierealny zapach. To z jego powodu zerwała się z łóżka dwie godziny wcześniej, niż miała w zwyczaju, na szczęście nie z żałobą za paznokciami, ale za to z nieposkromionym głodem na cukier.

— Ktoś tu się nie wyspał, co?

Podświadomie przekonana, że wciąż śni, Ula zerknęła kątem oka na nadawcę pytania — młodego, lecz elegancko noszącego się mężczyznę w granatowym płaszczu. Uznając, że jest ono retoryczne, ograniczyła się do mruknięcia krótkiego „mhm" i ruszyła dalej.

Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jadła normalne śniadanie, takie, jakie widzi się w telewizyjnych reklamach. Szczerze mówiąc, nie pamiętała nawet swojego ostatniego posiłku, co wyraźnie komunikował jej skurczony, ale wciąż butny żołądek. Kolorowe opakowania produktów na regałach mieszały jej się w oczach, tworząc zagmatwaną, surrealistyczną przestrzeń.

Marnowanie pieniędzy na taką zachciankę wydało jej się nagle idiotyczne i dziecinne. Wiedziała, że nikt jej za to nie zruga, ale niewiele zostało jej już z ostatniej wypłaty. Nikt nie przelał jej drobnej pożyczki na wieczne nieoddanie, nikt nie zadzwonił, by spytać, czy czegoś nie potrzebuje. Nie pozostał jej nikt, kto mógłby to zrobić. Pociągnęła nosem na wspomnienie pierników z lukrem pieczonych w środku lata przez panią Wojnarowicz. Rozejrzała się, zanim zgarnęła czekoladowego cukierka z jednego z wystawionych kartonów.

— Jeśli szukasz śniadania, to chyba idziesz w złą stronę.

Prawie wywróciła karton na ziemię. Znowu ten mężczyzna. Ula przyjrzała mu się uważniej — jego szelmowskiemu uśmieszkowi, pozłacanemu słońcu na lewej klapie jego płaszcza. Nie zauważyła, że ruszył w tym samym kierunku, co ona. Wybrał sobie możliwie najgorszą osobę do plotkowania o poranku przy świeżym pieczywie. A może chciał donieść na złodziejkę?

— Dzięki, ale wiem, gdzie idę — mruknęła, nie siląc się na uprzejmość.

Choć niepokój jej nie opuszczał, wydała się sobie śmieszna. Czego się bała? Wariata zaczepiającego obcych ludzi? Zresztą w sklepie była bezpieczna. Tak twierdził rozsądek. Intuicji kazała natomiast uprzejmie się zamknąć.

Księżyc w SkorpionieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz