nazbyt zdrowy

11.5K 937 123
                                    




Siedziałem u siebie w pokoju. Mój towarzysz też siedział u siebie w pokoju. I najgorsze było to, że tak naprawdę tkwiliśmy od dłuższego czasu w jednym pomieszczeniu, bo kilka lat temu nasze mózgi popierdoliło w podobny sposób.

Nie lubiłem tego człowieka. On mnie też nie lubił i swoimi nocnymi krzykami chciał chyba wzbudzić litość. Albo raczej przyczynić się do odizolowania go od grupy szaleńców, którzy krzyczeli ciszej, rzadziej lub wcale. I tak między nami mówiąc, nie wszyscy wariaci drą się w taki sposób, w jaki przedstawia to Kassovitz.

Patrzyłem się na mojego partnera i myślałem bardzo racjonalnie. Koleś był na tyle tępy, że jedyne co w sobie miał, to nieprzetrawione resztki rysperydonu i oblepionej tłuszczem kanapki. Cholera, cholera jasna. Ospa, ospa czarna. Dlaczego ludzie krzyczą "cholera", kiedy ktoś ich mocno zirytuje? Gdybym mógł opuścić szpital, wszedłbym do sklepu i upuszczając szklany słoiczek majonezu, krzyknąłbym nazwę jakiejś dziwnej choroby. To byłoby coś.

Sklep, tłok, słoiczek majonezu, jeb, szkło, jeb, więcej szkła, jeb, zespół płetwistości podkolanowych, jeb.

Rety, podnieciła mnie ta myśl.

Przez kilka minut żyłem tym wyśnionym scenariuszem i samą wizją zrobienia czegoś względnie irracjonalnego. A potem zacząłem obawiać się, że jest mi źle. Tak cholernie źle. Tak wręcz, o panie, chorobliwie źle. Mój smutek był konsekwencją nudy i błędnej interpretacji otaczającego mnie świata. Temu szpitalowi brakowało jakiejkolwiek finezji. Był mdły jak martwe cipsko emerytowanej dewotki, no. A wiecie, co było najsmutniejsze? Musiałem z kimś porozmawiać, lecz jedyna osoba, która wówczas przebywała obok mnie, mamrotała pod nosem coś niezrozumiałego i ignorowała moje pytanie. Ten schizofrenik miał na imię Jan. Jan mi nie odpowiadał. Albo inaczej, mi nie odpowiadał charakter Jana, a Jan nie odpowiadał na moje pytania. Czy to się nazywa relatywizm?

Nie, to się nazywa chujnia.

Odezwałem się do niego. Powiedziałem mu, że jeśli usuniemy wszystkie litery wyrazu "dekadentyzm" i dodamy dowolną ilość jakichkolwiek liter, otrzymamy randomowy wyraz, który w moim przypadku brzmiał "czajnik". Powtórzyłem czynność i wyraz "czajnik" po podobnej przemianie przypominał twierdzenie typu "kwantowe obiekty opisujemy za pomocą stanu kwantowego zwanego funkcją falową lub wektorem stanu". A Jan nic nie odpowiedział, więc zacząłem myśleć o sobie.

Bo zawsze myślałem o sobie. I lubiłem myśleć o sobie.

O sobie.

Wolałbym myśleć o jakiejś osobie. O sobie czy o osobie? A z resztą.

Poszedłem spać i obudziłem się trzy godziny później.

Nawet nie wiedziałem, czy było ciemno. Chyba zasnąłem i obudziłem się podczas trwania tej samej doby. Bez końca myślałem o swoim mózgu i o tym, co mnie przez jego nadmierną aktywność spotkało. A potem bawiłem się palcami. Moje kości strzelały tak dobrze jak Eric Harris i Dylan Klebold podczas masakry w Columbine High School. Można mówić, że oni byli chorzy psychicznie. Ogłupieni przez gry. We własnych rękach trzymali narzędzie zbrodni. I zabili samych siebie. Nie zmusiły ich do tego gry, bo mieli swoje mózgi, no. Po chuj obwinia się media, gry i filmy. Przecież tysiące lat temu też mordowano siebie z zimną krwią. Człowiek we krwi ma okrucieństwo. I jako jedyne zwierzę nazywa to okrucieństwem. A nie walką o przetrwanie. Bo ludzie kreują swój zasrany los i robią to w tak nieudolny sposób, że później pozostaje im już tylko narzekać na raka płuc i marskość wątroby. Swoją drogą, mój umysł byłby świetną wątrobą, bo zawsze zostawia w sobie to, co najbardziej toksyczne.

Pozbawiono mnie kontaktu ze światem, toteż nie mogłem nawet myśleć, co w tej chwili robi moja dziewczyna. Albo chłopak. Albo osoba, z którą pokazuję się przed znajomymi tylko po to, by mi zazdrościli i życzyli szczęścia. Nie mogłem już nawet oglądać pornoli. Zacząłem się zastanawiać, czy brak miłosnego partnera jest następstwem mojej choroby czy raczej konsekwencją niechlujnego wyglądu. Finalnie stwierdziłem, że i tego i tego. Śmiałem jeszcze przez długi czas uważać, że to prawda. Moje życie toczyło się w szpitalu. Gdybym poznał jakąś względnie przyzwoitą dziewczynę, byłbym świadom tego, że jest chora psychicznie. A gdybym się w niej zakochał ze wzajemnością, wiedziałbym, że ma zaburzenia osobowości i zły gust.

Mniejsza o to.

Grube babsko weszło do naszego pokoju i podało mi leki. Stawałem się coraz zdrowszy. Nazbyt zdrowy, by umieć żyć z szaleńcami pokroju mojego towarzysza Jana. W aktualnej sytuacji najśmieszniejszym faktem był ten, że chyba obaj tak uważaliśmy.

mainstreamowe opowiadanie o szaleńcachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz