nieDOMaganie

4.2K 534 48
                                    



Rano minęła moja ochota na wódę. Dostałem leki i złą wiadomość. Nie, wcale nie chodziło o to, że zostanę przeniesiony na oddział, na który trafiłem kilka lat temu. W sumie mógłbym o tym marzyć, bo właśnie wtedy i tam poznałem Friedricha.

Friedrich był beznadziejny i to nas łączyło. Powaga. Szesnaście lat temu wykładał fizykę na uniwersytecie w Niemczech, bo generalnie pochodził z Berlina i miał coś nie tak z głową.

Za każdym razem, kiedy podawano mu leki, wyzywał personel od skurwiałych idiotów i mówił brzydko po niemiecku. Miał zaburzenia na tle nerwowym, problemy neurologiczne i niedobór jakichś substancji w mózgu. Albo w ogóle całkowity niedobór mózgu.

W gruncie rzeczy Friedrich był biednym człowiekiem z twarzą posiniaczoną wskutek wstrząsów padaczkowych. I liczył sobie już ponad pięćdziesiąt lat, spłodził dwie córki i zdążył nawet doczekać śmierci swojej żony. Na stołówce dostał ataku. Personel go wyprowadził i zapiął w pasy, a ja zjadłem po kryjomu porcję jego zupy.

I wówczas skończyła się moja znajomość z Friedrichem. Miał imię Nietzschego.

I w szpitalu z Nietzschego stał się niczym, więc służba zdrowia w tym przypadku niezbyt wiele ugrała.

Trzy miesiące później Friedrich zmarł. Ponoć na jego pogrzebie nie było nikogo, niczego i Nietzschego ciekawego. Tak powiedziała mi pani Aurelia. Pani Aurelia była bardzo stara i trochę tęga. Kiedy jej syn odkrył u niej w domu hodowlę martwych kotów, postanowił skierować ją na oddział. Bo ponoć zwykła posiadać sporo kotów, a kiedy jeden zdychał, nie mogła się z nim rozstać. I tak było do ostatniego, który zmienił jej zoologiczną pasję w czyste kolekcjonerstwo. Mówiła mi, że zbierała wszystko, co wpadło jej w ręce i miała dom tak zawalony gratami, że ciężko było przedostać się do innego pokoju.

Czułem się wtedy jak w prawdziwym szpitalu i chyba potrzebowałem pomocy, bo mój mózg był wielkim spiskiem. Odnajdywałem się idealnie wśród tych, którzy składowali martwe zwierzęta, nie wierzyli w materię, walili głową w beton i próbowali okaleczyć się łyżką. Oni byli moimi mentalnymi braćmi, wśród których wiedziałem, że znajdę miłość. Byli ciepli. Chuju złoty, boże, kurwa, Allahu i Jahwe, byli ciepli, a ich serca otwarte. I prawdziwe, gołe.

I gdy mówiłem, że w miejscach publicznych nasze odciski palców zostają pobierane przez rząd i podawane wymianie w aktach [w tak wielkim stopniu, że każdy mógłby być potencjalnym sprawcą zbrodni, której nie popełnił] nikt nie mówił mi, że jestem chorym pojebem.

A teraz? Hodują moje szaleństwo i podlewają je lekami. Jak więdnącą roślinkę. Próbującą każdego dnia umrzeć i odradzającą się na nowo. Dosłownie. Jestem zdrowym człowiekiem i siedzę obok wariata, który umie się odezwać jedynie po lekach. A kiedy już to zrobi, mam ochotę mu przypierdolić.

Przejdźmy do meritum, bo historyjki o Aurelii i Friedrichu oddaliły mnie od złej wiadomości, z którą mój umysł obudził się dziś rano. Otóż zbliża się weekend i z racji, iż z moim zdrowiem nie ma ostatnio większych problemów, dostałem możliwość skorzystania z przepustki. Dostanę wolne od szpitala i HIV lub kolejną pomarańczę. Jak myślicie, jakie smaczki zaoferował mi los?

Szpital był nudny. A fakt, że w domu nie czeka mnie nic ciekawszego, zdawał się być tym jeszcze bardziej przytłaczającym i wprowadzającym mnie w aurę cholernego weltschmerzu. Mieszkałem w centrum miasta. W mieszkaniu.

I nie wyobrażajcie sobie tego zbyt dobrze, bo wcale nie mieszkałem z matką, ojcem, siostrą i z trzema puchatymi kotkami. Kiedy byłem młodszy, moja więź z rodzicami była w cholerę przykra. Wprawdzie nigdy nie powiedziałem im, w jak wielkim stopniu spieprzyli mi początek życia, ale zawsze byłem takiego zdania. Serio. W dzień moich piątych urodzin otrzymałem kartkę.

I znalazłem w niej papierkowe pieniądze. Odebrałem to jako wyraz miłości, a kiedy już nauczyłem się czytać, zdałem sobie sprawę, że ta kartka była tą, którą moi rodzice podarowali prababci dwa lata wcześniej. A kiedy prababcia umarła, kartka ponownie trafiła do nas i chyba nikt nie wiedział, dlaczego tak się stało.

Od tego momentu czułem niechęć do więzi rodzinnych. Ubrania miałem po starszym kuzynie, a na dodatek prezenty urodzinowe były po trupie.

A i tak nigdy nie wykrzyczałem rodzicom tego, co o nich myślałem. Bo sądziłem, że jeśli cokolwiek powiem, oni wyjdą z domu, pojadą do sklepu i będą mieć wypadek. A ja wyrzuty sumienia. Stworzyłem przeróżne wizje ich śmierci. I za każdym razem, kiedy pomyślałem, jak bardzo ich nienawidzę, sądziłem, że któraś z tych wizji się spełni, a ja będę żałować moich słów.

Gdy byłem prawie szesnastolatkiem, oboje trafili do więzienia za liczne rozboje, a ja pozostałem pod opieką mojej ciotki. Jej mąż ją chyba bił. I przez pierwszy miesiąc pomieszkiwania u niej, nie wiedziałem, jak wuj miał na imię. Bo notorycznie mówiła do niego "ty pokurwieńcu". Aż ostatecznie pokurwieniec zszedł na zawał. Nie lubiłem go.

Od mojego nowego mieszkania na kilometr śmierdziało polską odmianą brutalizmu i taniego bimbru. To była taka dzielnica, no wiecie, kilka bloków z płyty, zaszczana winda, klatka z gratisem w postaci umierającego żula, osiedlowy sklep z tanią wódą i prowizoryczne wysypisko śmieci, którymi były głównie szczątki mebli ze lśniącej sklejki. Albo puszki po Złotym Denarze. Przeważnie znikały za kilka dni, bo umierający żul przestawał umierać i przypominał sobie, że z czegoś musi wyżyć.

W klatkach spali bezdomni i sikały koty. Albo spały koty i sikali bezdomni.

Śmierdziało i właściwie ten smród przywodził na myśl obrzydliwie przykrą otoczkę takich blokowisk.

Obserwowałem też wychudzone dzieciaki biegające po podwórku. Kiedy na nie patrzyłem, widziałem najgorszych ćpunów, którzy jeszcze nie zdążyli wyrosnąć. A w mieszkaniach sytuacja nie była lepsza. W niektórych oknach facet bił laskę, w innych laska biła faceta, a w jeszcze innych facet bił laskę i jednocześnie laska biła faceta. I tak cały czas. Ale istniało jedno okno, na które przez pewien czas patrzyłem z mniejszą wrogością i nienawiścią. Okno mojej ówczesnej miłości, obiektu westchnień. Tę dziewczynę każdy z osiedla podejrzewał o homoseksualizm. Jej ojca również. Matki nie miała, bo kiedy ta uznała, że jej partner jest gejem, wyjechała do Francji i zaczęła chlać.

A ojciec był po prostu artystą i przypominał swoją córkę, którą poznałem obok szaletu miejskiego. W sumie to raczej córka przypominała ojca, nie wiem.

Miała bardzo chude nogi, długie włosy, wojskowe buty i paliła papierosy bez filtrów.

Wszystko robiła inaczej i potrafiła dostrzegać piękno w tym, co inni uważali za zwyczajne gówno. Mało pamiętam. Mało nas łączyło. Mało narodziło się między nami. Przychodziłem do niej wieczorami, a ona grała chwyty Nirvany. Kiedy tak grała, chciałem ją zaciągnąć do łóżka. Cholernie tego chciałem. A kiedy ona też już chciała, skłamałem, że jestem gejem. Przestała się odzywać i zaczęła pić tanie wino. Wierna córeczka. Kopia swojej matki.

Kilka miesięcy później próbowała się zabić, miałem to w dupie. Napisałem jej list i wsunąłem w szczelinę pod drzwiami wejściowymi mieszkania numer 58. Jej ojciec raczej nie byłby szczęśliwy, gdyby przeczytał, że gratuluję pierwszej próby samobójczej i życzę jej córce więcej szczęścia następnym razem. Ale nigdy tego nie przeczytał, bo zanim umarł na wirusowe zapalenie wątroby, mieszkał pod numerem 57. Ponoć nigdy też nie próbował się leczyć. Nie wiem, czy jego córka żyje, ale wiem, że nigdy się z nią nie pieprzyłem. Spieprzyłem sprawę.

Chory, brutalny świat. Chujnia. Serio. A teraz mam wrócić do tej parszywej okolicy. Mam, o cholero, wrócić.

Wcale nie miałem ochoty na powrót do domu. Ciotka dzwoniła i poprosiła, abym przyjechał. Ale ja nie chcę widzieć tych wszystkich twarzy. Nie chcę czuć tych spojrzeń. Tych drwin. Tego odrzucenia. Bo to nawet nie jest tak, że ja nie lubię ludzi. Ale kiedy widzę, że wszyscy się próbują tak do mnie kleić, pomagać mi, wyrażać złudną empatię, mam ochotę ich delikatnie od siebie odsunąć.

Najlepiej paralizatorem.









mainstreamowe opowiadanie o szaleńcachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz