Na końcu wszyscy umieramy. To dziwne, że większość ludzi robi tyle szumu wokół tego, czy dzieje się to wcześniej, czy później. Czas płynie jak woda, a my razem z nim, niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy płynąć pod prąd.
Jak dobrze jest dać za wygraną. Pozwolić przeminąć nocom i dniom, nie śledzić biegu świata, nie słyszeć, nie czuć. Żyć we własnym świecie, w którym panują stworzone przez siebie reguły. Nie gonić za niezliczonymi celami; zamiast tego ciągle i konsekwentnie podążać za jednym.
O tak, konsekwentnie. Nie wiem, kim się stałem, ale jestem konsekwentny. To, co tworzę, jest dobre, dużo lepsze niż ja sam. Jedna z niewielu rzeczy w życiu, która jeszcze ma dla mnie znaczenie, polega na tym, aby stworzyć coś, co jest większe ode mnie. I co rośnie. Wciąż rośnie.
Zreflektowałem się, że byłem nieszczery, mówiąc, że to nieważne ile trwa ludzkie życie. To nie tak, choć nie chodzi mi o to, by było dłuższe, wręcz przeciwnie. Siedzę tu i ostrzę narzędzie, którym ukrócę to, co da się ukrócić.
╬
Cofam się pamięcią do chwili, kiedy to wszystko się zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.
Kupiłem nóż. Nie był nowy, czy dobrze zadbany. Był tępy, a drewniana rączka powoli gniła.
Kupiłem nóż, ponieważ był tani.
Kupiłem nóż, ponieważ chciałem mieć się czym bronić.
Nóż był nieduży. Długości dwóch dłoni dorosłego mężczyzny.
Gdy wróciłem z nim do domu, moja starsza o rok siostra wyrwała mi go z ręki i z pobladłą twarzą zaczęła krzyczeć, że jestem nieodpowiedzialny, bo przecież mogli mnie zgarnąć za posiadanie broni.
Uderzyła mnie w twarz. Dwa razy. Przez całe życie odczuwałem to palące uczucie na policzku.
To była kara, a ja miałem się dostosować do panujących wokół zasad. Problem pojawił się nagle, gdy zorientowałem się, że nie chcę istnieć według zasad. Istnieć, ponieważ życie w czasach wojny, nie jest życiem. To tylko istnienie i próba przetrwania z dnia na dzień.
Kupiłem nóż. Miałem wtedy czternaście lat. I być może, ale tylko być może, już wtedy miałem w sobie coś z buntownika.
Być może, ponieważ wtedy, w grudniu 1945 roku, kiedy wojna się kończyła, wszyscy marzyliśmy o spokoju i wierzyliśmy, że nadejdzie wraz z pierwszym westchnieniem wiosny, a ja wierzyłem w pokój najbardziej ze wszystkich. Nie mogłem być wtedy buntownikiem. Wierzyłem w ludzką dobroć, religijność i cechy człowieczeństwa w tych, którzy zamordowali miliony niewinnych ludzi.
Wierzyłem we wszystko, co uroiłem sobie w mojej głowie. Tak było mi łatwiej żyć.
W czasie wojny trzeba było stworzyć w głowie swój własny świat, aby przeżyć. To była nasza reguła. A reguł się nie łamie, prawda?
╬
W poniedziałek, dziewiętnastego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, poranne słońce było inne niż zwykle. Jego promienie wdarły się bezszelestnie przez ciemnoniebieskie zasłony. Okno było otwarte, a z zewnątrz dobiegał śpiew ptaków. Ten poranek mógłby należeć do jednego z idealnych, gdyby nie to, że moja siostra - HaNa - wpadła do mojego małego pokoju z garnkiem lodowatej wody i wylała ją na mnie. Śmiała się z tego niemożliwie głośno, a ja leżałem na ziemi cały mokry i trzęsący się z zimna, mimo tego, iż na dworze było z trzydzieści stopni.
YOU ARE READING
Seoul 1950 | SeKai
FanfictionTragiczna historia ludzi, którzy są za młodzi, aby umierać i za młodzi, aby żyć bez nadziei.