#01 Historia o nadziei

364 45 3
                                    


Na końcu wszyscy umieramy. To dziwne, że większość ludzi robi tyle szumu wokół tego, czy dzieje się to wcześniej, czy później. Czas płynie jak woda, a my razem z nim, niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy płynąć pod prąd.

Jak dobrze jest dać za wygraną. Pozwolić przeminąć nocom i dniom, nie śledzić biegu świata, nie słyszeć, nie czuć. Żyć we własnym świecie, w którym panują stworzone przez siebie reguły. Nie gonić za niezliczonymi celami; zamiast tego ciągle i konsekwentnie podążać za jednym.

O tak, konsekwentnie. Nie wiem, kim się stałem, ale jestem konsekwentny. To, co tworzę, jest dobre, dużo lepsze niż ja sam. Jedna z niewielu rzeczy w życiu, która jeszcze ma dla mnie znaczenie, polega na tym, aby stworzyć coś, co jest większe ode mnie. I co rośnie. Wciąż rośnie.

Zreflektowałem się, że byłem nieszczery, mówiąc, że to nieważne ile trwa ludzkie życie. To nie tak, choć nie chodzi mi o to, by było dłuższe, wręcz przeciwnie. Siedzę tu i ostrzę narzędzie, którym ukrócę to, co da się ukrócić.

Cofam się pamięcią do chwili, kiedy to wszystko się zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.

Kupiłem nóż. Nie był nowy, czy dobrze zadbany. Był tępy, a drewniana rączka powoli gniła.

Kupiłem nóż, ponieważ był tani.

Kupiłem nóż, ponieważ chciałem mieć się czym bronić.

Nóż był nieduży. Długości dwóch dłoni dorosłego mężczyzny.

Gdy wróciłem z nim do domu, moja starsza o rok siostra wyrwała mi go z ręki i z pobladłą twarzą zaczęła krzyczeć, że jestem nieodpowiedzialny, bo przecież mogli mnie zgarnąć za posiadanie broni.

Uderzyła mnie w twarz. Dwa razy. Przez całe życie odczuwałem to palące uczucie na policzku.

To była kara, a ja miałem się dostosować do panujących wokół zasad. Problem pojawił się nagle, gdy zorientowałem się, że nie chcę istnieć według zasad. Istnieć, ponieważ życie w czasach wojny, nie jest życiem. To tylko istnienie i próba przetrwania z dnia na dzień.

Kupiłem nóż. Miałem wtedy czternaście lat. I być może, ale tylko być może, już wtedy miałem w sobie coś z buntownika.

Być może, ponieważ wtedy, w grudniu 1945 roku, kiedy wojna się kończyła, wszyscy marzyliśmy o spokoju i wierzyliśmy, że nadejdzie wraz z pierwszym westchnieniem wiosny, a ja wierzyłem w pokój najbardziej ze wszystkich. Nie mogłem być wtedy buntownikiem. Wierzyłem w ludzką dobroć, religijność i cechy człowieczeństwa w tych, którzy zamordowali miliony niewinnych ludzi.

Wierzyłem we wszystko, co uroiłem sobie w mojej głowie. Tak było mi łatwiej żyć.

W czasie wojny trzeba było stworzyć w głowie swój własny świat, aby przeżyć. To była nasza reguła. A reguł się nie łamie, prawda?

W poniedziałek, dziewiętnastego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, poranne słońce było inne niż zwykle. Jego promienie wdarły się bezszelestnie przez ciemnoniebieskie zasłony. Okno było otwarte, a z zewnątrz dobiegał śpiew ptaków. Ten poranek mógłby należeć do jednego z idealnych, gdyby nie to, że moja siostra - HaNa - wpadła do mojego małego pokoju z garnkiem lodowatej wody i wylała ją na mnie. Śmiała się z tego niemożliwie głośno, a ja leżałem na ziemi cały mokry i trzęsący się z zimna, mimo tego, iż na dworze było z trzydzieści stopni.

Seoul 1950 | SeKaiWhere stories live. Discover now