#05 Zmieszanie

191 19 4
                                    




W 1950 roku, tylko w Seulu, jeden rok znaczył tyle co w innym miejscu i czasie dekada, a dwa czy trzy lata oznaczały już niemal odstęp całego pokolenia. Nastolatki były żołnierzami, dwudziestolatki ich dowódcami, dwudziestojednolatki dowódcami dowódców, a dwudziestodwu - czy dwudziestopięciolatki bogami.


I nie chodziło tutaj o jakikolwiek stan bycia, bo byt miał inne, zbyt dalekie znaczenie. Chodziło o to, jak bardzo czas poświęcał się dla tych młodych dzieciaków. Chodziło o to, jak szybko musieli dorosnąć, nie pamiętając słodkiego zapachu dziecinnych zabaw. Chodziło o to, ile godzin, minut i sekund trwała ich własna wieczność.


Nie chodziło nawet o to, że wojna uznaje wyłącznie instrumenty perkusyjne i najgłośniejsze jazgotliwe wrzaski blaszanych dęciaków, za nic mających całą resztę orkiestry. Różnica była głębsza. Ten potrzaskany rytm, te porozrywane kanonady, przy której najgłośniejsze orkiestrowe fortissimo w tutti zdawało się szmerem strumyka. To było po prostu nieludzkie. W takim sensie, w jakim nieludzka i niewyobrażalna jest nieskończoność wszechświata. No i oczywiście śmierć.





Generał szedł powoli z karabinem gotowym do strzału. Powolnymi czujnymi ruchami skradał się obok szarej ściany. Reszta oddziału bezszelestnie sunęła gęsiego dwa kroki za nim. W grobowej ciszy letniego seulskiego poranka delikatne szuranie podeszew naszych butów o marmurową podłogę brzmiał niczym chrobotanie gigantycznej myszy.


Zamknąłem na chwilę oczy oddychając głęboko. Świat wokół wirował, zdawał się zanikać. Dłoń Jongina na mojej była ciepła i bezpieczna. Szedł przede mną, milczący. Każdy z nas milczał, nie wyrażał emocji.


Chcę wrócić do domu.


Nagle ogłuszyła nas seria strzałów z pistoletu maszynowego. Ktoś krzyknął. Runąłem na ziemię. Zimna posadzka zdawała się być jak lód. Ostry i lodowaty w każdej sekundzie mijającej w tej sytuacji. Oddychałem głośno czołgając się bezwiednie do przodu. Modliłem się o to, żeby żadna kula mnie nie trafiła. Ale to było przecież takie proste. Takie zwyczajne. Znów usłyszałem krzyk, podniosłem się i zacząłem biec przed siebie. Ktoś rzucił granat. Osunął się przed nami strop z sąsiedniego budynku. Ktoś zawołał o pomoc, ktoś wołał o litość. A ja biegłem, już samotny. Wszyscy wokół szeptali o śmierci. Ale ja nie miałem zamiaru im odpowiadać, jeszcze nie teraz. Nie odezwę się do nich ani słowem. Bo takich słów po protu nie ma.





-Ilu nas zostało? - usłyszałem pytanie majaczące gdzieś z oddali.


-Z ośmiu? - odezwał się drugi głos.


Otworzyłem oczy. To wciąż te same miejsce, ten sam las. Tylko jak znów się tu dostaliśmy. Przecież chwilę temu walczyliśmy, umieraliśmy. Majaczę?


-Sehun, przestań się wiercić. - ktoś jęknął zaspany i szturchnął mnie łokciem. Jongin.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Mar 03, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Seoul 1950 | SeKaiWhere stories live. Discover now