Rozdział 3

107 15 4
                                    

Culley

Myślałem, że spadanie będzie wiązało z bólem i strachem. Nikt nigdy mi nie opowiadał, jak wygląda zejście na Ziemię. To nie był sekret, lecz wahaliśmy się pytać. Dlaczego miałoby to nas obchodzić, skoro nasze życie było w Niebie? Prócz odpowiednich Aniołów odpowiedzialnych za swoje dziedziny, którymi się zajmowali i musieli odwiedzać Ziemię w postaci niewidzialnych postaci.

Byłem zaskoczony, gdy opadałem, rozkładając szeroko skrzydła. Czarne pióra trzepotały, utrzymując mnie w powietrzu. Nie było bólu, wręcz zdawało się być to przyjemnością. Nie rozumiałem – przecież zesłanie z Nieba miało być karą, prawdą? Tak to opisywali. Może to zależało od nastawienia psychicznego? Przeważnie Aniołowie stawali się Upadłymi, bo ich czyny były złe, ale nieświadome. Natomiast ja wiedziałem czego pragnę i gdzie chciałbym się znaleźć. Lot nie trwał długo. W głowie wybrałem miejsce, w którym wyląduję. Już dawno wszystko zaplanowałem. Miałem na to sporo czasu i nie chciałem podejmować spontanicznych decyzji. Gabriel na pewno to wyczytał w mych myślach – byłem przygotowany na odejście.

Los Angeles – to właśnie mój nowy dom. Stałem na wzgórzu bacznie się rozglądając. Mój wzrok rejestrował każdy szczegół. Wszystko, co nowe tak bardzo mnie interesowało. Czarne skrzydła złożyłem, zniknęły niewidzialne dla ludzi. Wsunąłem dłonie do kieszeni spodni i przygryzłem dolną wargę. W tamtej chwili mogłem nazywać się szczęściarzem. Egoistycznie myślałem tylko o tym, że spełniłem własne pragnienie. Niczego więcej nie chciałem. Nowy świat rozciągał się przede mną przy zachodzie słońca. Pomarańczowo - różowe niebo było piękniejsze, niż wydawało się to z góry. Byłem świadkiem tego wszystkiego, widziałem na własne oczy. Nie przez opowieści, nie przez zwykłe słowa. Napawałem się widokiem miasta, czując ogromną ulgę. Lekki wiatr rozwiewał moje blond włosy, lecz nie przeszkadzało mi to. Odchyliłem głowę do tyłu i uśmiechnąłem się. Być może mnie obserwowali, ojciec na pewno. Tyle że nie mieli teraz nic do powiedzenia. Nie mieli wpływu na to, co chciałem robić. Każdy ruch należało do mnie i nie panowały tutaj żadne zasady. Prawo? Ludzkie prawo? Nie mogło mnie obowiązywać. Upadły Anioł nigdy nie mógł zostać ukarany przez ludzi. Dlatego niektórzy tak chętnie z tego korzystali. Nie byłem jedynym, który zamieszkuje to miasto. I nie wybrałem go przypadkowo. Nie chciałem być sam, a w Los Angeles znajdował się ktoś, komu mogłem ufać o każdej porze dnia i nocy.

– Słyszę cię – powiedziałem, uśmiechając się drwiąco. Oto i on. Connell Black we własnej osoby. Powoli odwróciłem się w stronę przyjaciela.

– I jak? Podoba ci się to, co widzisz? – odparł, wskazując na rozciągającą się przed nami panoramę miasta.

– Nie będę kłamał, ale tak – kiwnąłem głową. Zerknąłem na mężczyznę. Nie zmienił się. No, może ubierał inaczej. Na sobie miał ciemne spodnie, czarną koszulę i skórzaną kurtkę. Connell zawsze górował nade mną wzrostem i tym, jak dobrze był zbudowany.

– W takim razie dzisiaj oprowadzę cię nieco. Chcesz zobaczyć inną stronę życia? – powiedział pewny siebie, unosząc jedną brew do góry.

– Najpierw coś ci pokażę – uśmiechnąłem się cwaniacko. Wiedziałem, że to zrobi na nim wrażenie. Przymknąłem oczy i rozprostowałem ramiona. Pojawiły się moje skrzydła, czarne jak noc. Spojrzałem na zaskoczoną twarz bruneta. On był Upadłym, potępionym.

– No nieźle – odparł bacznie mnie obserwując.

– No widzisz, ma się to szczęście. Gabriel mnie zaskoczył.

– Dla mnie nie był taki hojny... Pewnie ze względu na to kim jest twój ojciec, dał ci ulgę – stwierdził, wkładając ręce w kieszenie od spodni.

Long Way Down |Sequel 365Days|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz