Dzień pierwszy - 1

42 1 0
                                    


Dwudziesty siódmy maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dwa, dochodzi czwarta rano. W nocy padał deszcz i teraz wszędzie stoją kałuże; ciemne kałuże, w których odbija się niebo, bo nie ma na nim ani gwiazd, ani księżyca. Biegnę ulicami, czując, jak zimna woda oblewa mi nogi, wiosna, a tak zimno i ciemno. Samochody jeżdżą leniwie, domy wyglądają jak milczący szereg ciasno ustawionych prostokątów. Nie widać w nich okien. Tej nocy, a właściwie rana, w żadnym z okien domów nie pali się światło. Biegnę Alejami, skręcam w Lindleya. Po prawej stronie park, po lewej szpital. Wszystkie okna są oświetlone. 

 Portiernia. 

 - Przed godziną przywieziono tu moją matkę. 

 Portier patrzy ponad moją głową. 

 - Pytałam pana o coś. 

 - A co ja pani powiem, tutaj przywożą co minutę. - Wzrusza ramionami. - Pani idzie na izbę przyjęć. 

 Popołudnie w końcu sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt sześć, Stara Kordegarda w Łazienkach. 

 Ja: właśnie porzuciłam pracę w Locie, gdzie byłam stewardessą. Znalazłam zajęcie na miesiące letnie, do moich obowiązków należy wietrzenie świeżo wymalowanej Kordegardy przez cztery godziny dziennie. 

 Ty: przyjechałaś mnie odwiedzić, a raczej odnaleźć po ucieczce zimą, gdy powiedziałyśmy sobie za dużo. Stałyśmy w tedy na przeciw, w kuchni, w asyście bezradnego ojca; twoje oczy patrzyły wrogo, jak zawsze gdy szykowałaś się do zadania ciosu. Twoje ciosy bezbłędnie trafiały we mnie, bo znałaś mnie lepiej niż ja sama i wiedziałaś, gdzie należy celować, aby mnie najboleśniej ugodzić. 

 - Nie wrócę do Gdyni. Zostawiłam list, w którym napisałam, że nie wrócę. 

 - Wrócisz. 

 - Nie. 

 - Ty podła dziwko, ty najpodlejsza dziwko, jaką nosiła ziemia! 

 Zaciśnięte pięści, abyś nie dostrzegła drżenia palców. 

 - Nie, już jedną wcześniej. 

 - Tak do matki! Powinnam cię była udusić zaraz potem, jak cię urodziłam, zresztą nie chciałam ciebie. 

 "Nie chciałam ciebie".To mówisz już spokojniej. Wiesz, że dopięłaś swego. Moje ramiona drżą, trzęsą się, i nie pomaga zaciskanie pięści. Znowu wygrałaś. Mogę tylko odwrócić się i odejść. Odchodzę, ojciec niesie za mną płaszcz, jest mroźna zima tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt pięć, za trzy dni Boże Narodzenie, którego nie spędzę w domu. 

 Nie widziałyśmy się prawie półtora roku. Z listów ojca: rozstałaś się z przyjacielem, człowiekiem, którego obecność wyzwoliła we mnie uczucia na ogół dzieciom obce. Nauczyłam się zazdrościć, cierpieć i pogardzać. Ojciec napisał, że rozstałaś się z przyjacielem. Napisał także, że oczekujesz ode mnie wiadomości. Ale nie pisałam, nie posyłałam ci nawet pozdrowień. 

 I nie zdziwiłam się, gdy ujrzałam cię idąca w aureoli późnego słońca. Tak, szłaś w aureoli późnego słońca. Zauważyłam cię już od bramy. 

 Siedziałam na ławeczce pod oknem oparta o nagrzany mur, a ty szłaś w moją stronę. 

 Byłaś inna, niż cię pamiętałam. Włosy miałaś sczesane gładko, znikły fale. Te rdzawe fale twoich włosów przemieniły się teraz w proste, długie pasma dające się ujarzmić kilkoma zaledwie spinkami. 

 I twoja twarz była inna, szłaś do mnie z twarzą starej kobiety. Wystawiłaś ją na wypadek, gdybym nie zapomniała tego, co powiedziałaś w tedy, przed rozstaniem. Teraz bez słów chciałaś dać mi poznać, że masz już tylko mnie, że nikt nie może być ważniejszy, nikt nie może się liczyć poza mną i tobą. 

Po tamtej stronie śmierćWhere stories live. Discover now