Ulica. Tuż za bramą szpitala ogarnęła mnie bezsensowna myśl: zdjąć buty i iść boso. Ludzie wymijają się, śpieszą do pracy, a ja bym sobie szła boso.
Jednak nie. Mogłabym utracić ten świat za szybą, to miasto, do którego przywędrowałyśmy z daleka ty za mną, miasto, w którym pukałyśmy do różnych drzwi, nigdy nie wiedząc, jak zostaniemy przyjęte. Przed naciśnięciem dzwonka patrzyłyśmy na siebie porozumiewawczo i któraś mówiła: "To już ostatni raz,ten następny to już będzie własne mieszkanie". Nigdy nie było własne, przez jakiś czas było moje i Pawła, i już tylko ty stawałaś pod drzwiami i nie wiedziałaś, jak zostaniesz przyjęta. Gdy mogłaś przez nie wejść, natychmiast pojawiał się w tobie bunt, że ci łaskawie pozwolono, gdy nie mogłaś, robiłaś wszystko, aby jednak dostać się do środka. Na końcu była budka telefoniczna...
Idę Alejami, po prawej stronie mam ścianę dużych, przedwojennych kamienic. Żelazna brama koszar wojskowych, witryny sklepów, fryzjer, fotograf. Zatrzymuję się przed gablotą ze zdjęciami. Portret młodej upozowanej dziewczyny. Karminowe usta rozchylają się i widać zęby, równy rząd zębów, które zostały widocznie wyprostowane za pomocą retuszu. Wyżej szeroki nos i blisko osadzone oczy, chyba za blisko. Brwi, niskie, nie ładne czoło i już włosy. Staroświecka fala spada na skroń.
Przez moment mam przed oczami twoją twarz, twoją piękną twarz, w którą tak doskonale wkomponowany był każdy szczegół. Tylko przez moment, potem znowu wraca panienka z portretu. Idę dalej, mijam pralnię na rogu, muszę zaczekać, aż zmienią się światła. Powinnam się śpieszyć, dochodzi siódma, dziecko mogło się już obudzić. Trzeba je ubrać i odprowadzić do przedszkola. Zaczynam się zastanawiać, jak mogę dojechać do ulicy Bonifraterskiej, gdzie teraz wynajmuję pokój. Jestem na rogu Marchlewskiego i Alej. Chyba najlepiej wsiąść w pośpieszny E, dojadę nim do Dworca Gdańskiego, stamtąd mogę przejść piechotą.
Idę na przystanek. Tutaj powraca pragnienie, aby zdjąć buty. Waham się, jestem już nawet zdecydowana sięgnąć do sznurówki pantofla, ale nadjeżdża autobus. Zajmuję miejsce obok kierowcy. Przed sobą mam zatłoczoną pojazdami ulicę. Mam uczucie, jakby czas zwalniał, jakby zacinała się w projektorze taśma. Przed oczyma pojawia mi się buzia mojej czteroletniej córki. Mała, marszcząc nos, śpiewa: "Kochana mamo, jak będę duży, to ci przywiozę tygryska z podróży. Słonia, żyrafę i krokodyla, alby ci, mamo, życie umilał...".
- Dlaczego "duży"? - pytasz. - Czy ty jesteś chłopczykiem?
- Oj, babciu, babciu - dziecko grozi ci tłustym paluszkiem - jakbym zaśpiewała "duża", to nie byłoby rymu. No, czy jest rym: "duża" - "podróży"?
Taką rozmowę toczyłyście jeszcze wczoraj rano, gdy ubierałaś dziecko, a ja kończyłam śniadanie. W stosunku do małej byłaś zawsze pełna tkliwości i pogody. Ją jedną kochałaś w sposób niezaborczy, jej jednej nie chciałaś stłamsić i unieszczęśliwić swoim dusznym uczuciem. Kochałaś ją niejako fizycznie: jej różowe ciałko, jej tłuste rączki i nóżki, jej miękkie włoski i rumiane po śnie policzki. Wiązałaś kokardkę na czubku głowy małej w taki sposób, jakbyś wywieszała białą flagę, jakbyś chciała obwieścić, że tym razem walki nie będzie.
Gdy tylko Paweł zniknął z pola widzenia, gdy pozostawiłyśmy go w mieszkaniu i wynajęły pokój opłacony na dwa lata z góry (za pieniądze z podziału wspólnego majątku), poczułaś się nareszcie bezpieczna. Ja byłam odtąd głową rodziny, bo pracowałam i przynosiłam pieniądze na dom, a ty tym domem zarządzałaś. Często upominałaś dziecko: "Nie hałasuj, mamusia jest zmęczona, mamusia ciężko pracuje". Odprowadzałaś i przyprowadzałaś małą z przedszkola, robiłaś zakupy, gotowałaś obiady. Na początku miałam nawet pewne obawy, czy korzystanie ze wspólnej kuchni nie zakończy się konfliktem, ale martwiłam się niepotrzebnie. Ostatnie pół roku, które przeżyłyśmy wspólnie, tylko we trzy, nie przyniosło ze sobą nawet drobnego zgrzytu, poza tym że czasami czułam od ciebie alkohol. Nie lubiłam tego, bo byłaś w tedy nieprawdziwa, mówiłaś wolniej niż zwykle, za często poprawiałaś włosy, ale to było wszystko. Mogłam położyć się na tapczanie z książką i przeczekać. Zwykle do kolacji siadałaś normalna. Dziecko już wtedy spało, a my mogłyśmy porozmawiać, opowiedzieć sobie dzień, który minął. Przez ostatnie pół roku byłaś także wspaniałomyślna, sama zachęcałaś mnie, abym gdzieś sobie poszła. Cieszyłaś się nawet, gdy były do mnie telefony. "Dzwonił jakiś pan" - mówiłaś i robiłaś przy tym odpowiednią minę. Ale ja nie lubiłam wychodzić, nie lubiłam też, jak ty wychodziłaś, niecierpliwiłam się, gdy twoja nieobecność się przedłużała.
- Gdzie byłaś tak długo, mamo?
- Wszędzie kolejki - odpowiadałaś. Albo mówiłaś: - Poszłyśmy sobie po przedszkolu troszkę do parku, taki dzisiaj ładny dzień.
To nasze wspólne zamieszkanie zbliżyło nas jak nigdy przedtem. W ciągu dnia dzwoniłam do ciebie z biura.
- Co tam, mamo?
- Gotuję obiad.
- A co dzisiaj będzie?
- Zgadnij.
- Coś mojego?
- Uhm.
- To pewnie kołduny po litewsku.
Zastawałam cię przepasaną fartuchem, wnosiłaś parującą wazę i stawiałaś na stole.
Było tak, jakby czas się cofnął, jakbym teraz przeżywała swoje spóźnione dzieciństwo, w którym tak naprawdę miałam matkę. Matkę w fartuchu, niosącą wazę...
Udało ci się to, co było niemożliwe, wyeliminowałaś Pawła i uczyniłaś ze mnie tylko córkę. Przestałam nawet myśleć o przyszłości, co będzie, co się stanie dalej, byłaś, myślałaś za mnie. O wszystko się troszczyłaś, zawsze miałam wypraną i wyprasowaną bluzkę i spódniczkę do pracy.
Dziwiłam się czasami, widząc kręcącą się po pokoju moją córkę. Czy to możliwe, abym ja była jej matką? To przecież ty nią byłaś, matką moją i jej...
I nasze rozmowy to były te rozmowy o najodleglejszym dzieciństwie. Nigdy nie rozmawiałyśmy o domu nad jeziorem, o Gdyni, o adiunkcie. Tak jakby tego czasu w ogóle nie było. Wyeliminowałyśmy ten czas tak samo jak Pawła. Opowiadałaś mi o sobie z twojego dzieciństwa i młodości. Pierwsza miłość, wiejski chłopak muzykant. Przyjechał na wakacje do wujka, który był kierownikiem małej szkółki w wiosce pod Wilnem. Chłopiec napisał list: "Kochana Irko, kiedy Ciebie po raz pierwszy ujrzałem, to moje serce zadrżało jak klonowy liść...". Miałaś wtedy szesnaście lat, a on siedemnaście. Wychodziłaś do niego wieczorami, kiedy wszyscy już spali. W soboty on grał na wiejskiej zabawie, a ty stałaś w cieniu pod ścianą i patrzyłaś na niego. Wydawał ci się najpiękniejszym chłopcem na świecie. Ale ludzie donieśli wujkowi, że włóczysz się po nocach z chłopakiem, i nie mogłaś już do niego wychodzić.
- Rozgonili nas - powiedziałaś z taką goryczą, jakbyś ciągle była ową szesnastoletnią, zakochaną dziewczyną. W rok później wydano cię za mąż za podoficera pierwszego pułku szwoleżerów, który wywiózł cię z Równego do Warszawy. Nie zapomniałaś o tamtym chłopcu, do ołtarza szłaś z zapuchniętą twarzą. Płakałaś całą noc.
I ja też brałam swój ślub w Gdyni, myśląc o kimś innym, ale przecież nie mogłam ci powiedzieć o kim...

YOU ARE READING
Po tamtej stronie śmierć
RandomAutor : Maria Nurowska "Po tamtej stronie śmierć" - intymny zapis doświadczenia straty bliskiej osoby, świadectwo żałoby podszytej trudną miłością, a zarazem przejmujące studium złożonej relacji między matką a córką. Magda ma trzydzieści lat, za s...