Rozdział 7

71 7 7
                                    



Kilkugodzinna podróż wreszcie chyliła się ku końcowi. Tata oznajmił ostatnie dziesięć kilometrów drogi głośnym okrzykiem, budząc całą trójkę Wójcików, pogrążonych w letargu. Renata uchyliła powieki i odgarnęła brązowe kosmyki z oczu, by rzucić spojrzeniem za szybę samochodu. Widok był przyjemny i całkiem odmienny od tych, które na co dzień widywała w Kanadzie. Wokół drogi rozciągały się ścierniska, przeplatające się z łąkami, a w tle widniały złociste zagajniki. Tam, gdzie las nie zakrywał horyzontu, widoczne były pojedyncze, porozsypywane po równinie gospodarstwa. Tylko słupy linii wysokiego napięcia niszczyły ten całkiem ładny krajobraz, wyrastając niezgrabnie wśród pól i pomiędzy drzewami.

- Daleko jeszcze? – spytała Renata, kierując głowę w stronę ojca.

- Osiem minutek i jesteśmy na miejscu. – odpowiedział, stukając palcami o kierownicę.

- Jestem głodna – stwierdziła, podciągając kolana pod brodę.

- I ja. – Andrzej dołączył się do siostry.

- Dzieci, cierpliwości, zaraz będziemy.

I faktycznie. Upłynęło kilka chwil, a srebrne auto właśnie minęło zieloną tabliczkę z widniejącym na niej białym napisem „KANADYJKI".

- No nieźle – mruknął Andrzej w stronę siostry – z Kanady do Kanadyjek.

Coś w tym było.

Z każdą chwilą pojedyncze gospodarstwa i domki gęstniały coraz bardziej.

- O, tu będziemy chodzić na zakupy – oznajmił tata nader radośnie, wskazując głową na właśnie minięty żółty sklepik. Po lewej stronie można było już dostrzec porozrzucane gospodarstwa – domy wraz z oborami i stodołami. Renata wstrzymała oddech, bowiem miała przeczucie, że jedna z tych odrapanych budowli przypadnie właśnie jej rodzinie, i przez następne kilkanaście lat stanie się jej domem.

Ojciec zwolnił i skręcił w otwartą bramę.

Przed Wójcikami, na pierwszym planie, wyrósł pokaźny dom – o ścianach koloru bardzo wyblakłego beżu i ciemnych dachówkach – wyglądał, jakby całkiem niedawno przeszedł mały remont. I właściwie na tym kończył się widok, bowiem cała reszta gospodarstwa, włączając w to oborę, stodołę, duże podwórko, kurnik i pastwisko dla stada krów, mieściła się za domem. Z przodu natomiast widniał jeszcze bardzo ładny i zadbany ogród, zaopatrzony nie tylko w kwiaty, ale i małe grządki warzyw i owoców, które niestety w tej chwili były tylko uschłymi listkami, łodyżkami i resztkami z minionego już sezonu. Jedynie pomarańczowe liście, opadłe na nie gęsto z posadzonych tu niskich, smukłych drzewek nadawały im nieco przyjemniejszego wyglądu.

Całość ogrodzona była tylko metalową siatką, która jednocześnie oddzielała posesję Wójcików od działki znajdującej się po prawej stronie. Stojący na niej dom był równie duży, a gospodarstwo znajdowało się tak samo z tyłu działki.

Właśnie tam, w tej chwili, młody chłopak o ciemnych włosach grabił liście przy ogrodzeniu. Obok, na pożółkłej trawie siedział jego przyjaciel. Opowiadał o czymś zawzięcie, wymachując prawą ręką w gipsie.

- I wtedy ja jej mówię „Zośka, o czym ty do mnie gadasz?" I wiesz, co ona na to? – rudzielec spojrzał wyczekująco na chłopaka, mając świadomość, że i tak nie dostanie odpowiedzi.

- Nie mam pojęcia – odrzekł z westchnięciem Janek, zagarniając kolejną kupkę pożółkłych listków grabiami.

- Otóż wtedy mi powiedziała, że już od dwóch miesięcy nie jeździ do miasta na te poprane zajęcia z rzeźby! Wiesz, co to oznaczało?! – powiedział z przejęciem, ale teraz już nawet nie czekał na odpowiedź ze strony towarzysza. – Otóż zmarnowałem dwa miesiące na spotykanie się z nią pod sklepem we wtorki i czwartki i wspólne picie oranżady! Wiesz dlaczego? Bo myślałem, że chodzi na te cholerne zajęcia i nie ma jej w domu. – Łukasz westchnął ciężko i w tym samym momencie, co przyjaciel, uniósł głowę na dźwięk warkotu samochodu.

Wesołe Kanadyjki [zawieszone]Where stories live. Discover now