Rozdział V - Sorride

157 16 17
                                    

– Jay, wstawaj.

 Chłopak podniósł ciężkie powieki i zamglonym wzrokiem rozejrzał się. Jedyne co mógł dostrzec to pustynia i część pleców kolegi. Wyprostował się i ziewnął, rozciągając obolałe ręce. Jęknął przyciszonym głosem.

– No, wreszcie się obudziłeś –  powiedział z przekąsem Cole, schodząc z pojazdu. 

– Gdzie jesteśmy? – zapytał ospale Jay, również stając na nogi. 

– Na miejscu.

– Raczej na środku pustkowia – skwitował szatyn, patrząc w dal.

– Spójrz w drugą stronę.

 Niebieskooki odwrócił się i przymykając oczy spostrzegł, że stoi na uboczu głównej drogi, a przed nim znajdują się liczne budynki w ciepłych barwach. Gdzieś w tle można było dostrzec zarysy wysokich gór i lasów. W powietrzu unosiła się woń kawy spleciona z aromatycznymi zapachami przypraw. Chłopak zamrugał kilka razy, po czym potarł oczy, pozbywając się sennych łez.

– Dlaczego więc nie jedziemy dalej? Jeżeli dobrze pamiętam, to mieliśmy spotkać się z panią Casą? – zapytał Walker, opierając ręce o biodra.

Casadei, ty ośle – fuknął Cole. – Nie mogę dalej jechać. Uliczki są tu zbyt wąskie i kręte, abym je przejechał tym czymś bez wypadku. 

– Możemy śpieszyć główną drogą, co za problem.

– Taki, że w południe powinniśmy być u pani Casadei, a główną drogą tam nie dotrzemy. 

 Jay zmarszczył lekko czoło, zakładając ręce na siebie, po czym mruknął:

– No to idziemy bocznymi ścieżkami.

– A i owszem.

 Wojownicy ruszyli więc, skręcając w jedną z bocznych uliczek. Mimo wczesnej godziny mogli usłyszeć dźwięki hardo granego akordeonu oraz odgłosy pieśni ludowych. Przechodząc obok przyjaźnie wyglądających Włochów, znaleźli się na okrągłym placu z różnokolorowymi kamieniami służącymi za podłoże. Na środku stała fontanna, wokół niej tubylcy tańczyli saltarello; kobiety były ubrane w powiewne suknie, panowie nosili białe spodnie i koszule z kolorowymi narzutami.

Słońce coraz bardziej przesuwało się w stronę środka nieba, gdy Jay zaczął odczuwać uderzający go gorąc. Czas spędzony w słonecznej Italii (a raczej jednym z jej porzuconych miast) był niczym upalne lato w porównaniu z chłodnymi dniami w klasztorze. Walker zakasał czarne rękawy swojego stroju, po czym zipnął, ocierając czoło dłonią. Cole spojrzał na niego kątem oka, zatrzymując się w cieniu. 

– Powinniśmy się przebrać – powiedział pod nosem, rozglądając się.

 – Och, jaki genialny pomysł! Wcale nie próbuję ci tego zasugerować od jakiś piętnastu minut – sapnął rozjuszony Jay, opierając się o jedną ze ścian budynku.

– Nie marudź. Zaraz będziemy na miejscu, zrobimy co mamy zrobić i wrócimy do klasztoru. 

– Na razie jedynie obchodzi mnie to, czy nie roztopię się pod tą piżamą. Później mogę nawet odtańczyć ci makarenę w tej fontannie. – Chłopak wskazał obiekt znajdujący się przed nimi.

– Wolę oszczędzić sobie tego widoku. Jeszcze ktoś pomyśli, że jesteśmy spokrewnieni. 

 Szatyn zmrużył oczy, lecz nic nie odpowiedział.
 Brunet po dłuższej chwili dostrzegł stragany rozciągające się wokół budynków. Zaczął pchać motor w ich stronę. Jay pospieszył tuż za nim. Nie zajęło mi długo dotarcie do owych stoisk przepełnionych różną odzieżą, biżuterią oraz egzotycznymi owocami, warzywami i przyprawami. Cole oglądał w skupieniu wystawione towary. Kilka kroków za nim szedł szatyn z błyszczącymi z zachwytu oczami i kiwał uprzejmie na powitanie Włochom, którzy pozdrawiali go z ciepłymi uśmiechami. Brookstone, nie zatrzymując się, chwycił kilka ubrań i zdjął je ze stojaka. Wygrzebał z kieszeni garść monet i wrzucił je do koszyka wiklinowego, służącego za kasę. Sprzedawca oderwał się na chwilę od rozmowy ze znajomym i podziękował wesoło Cole'owi, który jedynie skinął taktownie i przyspieszył kroku. 

【NINJAGO: Kroniki Mistrzów】Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz