John sprzątał Baker Street. Z panią Hudson. John kręcił się, zamiatał, przecierał i odkurzał. John zacierał ślady obecności Moriarty'ego, nie chciał już ani myśleć ani patrzeć... John sprzątał po sobie. Układał zabawki w pudełku i powoli, jeden wytrzepany dywan za drugim, jedno umyte okno za kolejnym, John wynosił się.Doktor John Hamish Watson opuszczał Baker Street. I aby dodać obelgę do rany Sherlocka robił to nieświadomie. Mimochodem, nieuważnie. Całkiem jakby jednym okiem oglądał teleturniej telewizyjny a drugim czytał swojego śmiesznego bloga. Sherlock miał chęć rzucić w niego czymś, wybić go z tego jego nabożnego ze rytmu, sprzątania, krzątania, bezproduktywnego zabiegania o czystość. Bo przecież wiadomo, że porządek nigdy nie trwa wiecznie i nie ma sensu poświęcać mu więcej uwagi.
Nic nie trwa wiecznie.
Sherlock niczym nie rzucił w Johna, ponieważ Sherlock wiedział, że John kiedyś odejdzie. Kiedyś spakuje swoje okropne swetry, swoje wytarte na kolanach, podomowe spodnie od dresu, swoje nudne medyczne czasopisma, i wyniesie się. Będzie miał dość. Będzie miał po dziurki w nosie. Będzie straszliwy i praworządny, i będzie miał rację. Sherlock miał wiadomość, że jest osobą której można mieć dosyć, ale nigdy sobie nic z tego nie robił. Ludzie przychodzili i odchodzili, ludzie byli tymczasowi i nudni. Równie niepozorni i nic nie znaczący po obu stronach równania. Liczyła się logika, liczyła się dedukcja i precyzja, liczyło się, czy włoski na ciele ofiary pochodzą ze swetra z angory czy jedynie mieszanki angory z poliestrami.
Liczyło się, czy John przeżyje napaść Moriarty'ego czy nie, czy wyjdzie z niej okaleczony i oszpecony, czy cały i zdrowy. Sherlock nigdy wcześniej nie zwracał na to uwagi, ponieważ kiedyś włoski ze swetra z angory były dla niego bardziej istotne niż ludzkie życie. Ale to było dawno, dawno temu, gdy był sam, gdy wiedział dokładnie kim jest i nie liczył się z nikim poza sobą samym.
John przeszedł przez salon, wyjąc odkurzaczem. Ze srogą miną, koszulą wyciągniętą ze spodni, w przydepniętych kapciach. Wyglądał, jak ktoś kto żywi urazę, ale nic nie powie, ponieważ wychodzi z założenia, że wszechświat powinien traktować jego pretensje i w ogóle całą jego osobę poważnie. Nawet w spoconej koszulce, nawet w przydepniętych kapciach. Sherlock miał chęć wstać z kanapy i coś mu zrobić. Sam nie wiedział co. Nigdy nie był stworzeniem agresywnym, z natury wolał raczej myśleć niż bić się na pięści. Ale nie uderzyłby Johna, nie, Sherlock nie uderzyłby Johna. Zrobiłby coś znacznie bardziej dojmującego i nieobliczalnego...
"Pomóż nam zawiesić firanki." zakomenderował John, stając ze swoim odkurzaczem na przeciwko kanapy Sherlocka. "Okna w starym budownictwie są wysokie, przyda się nam twoja pomoc."
Sherlock chciał powiedzieć, że w nosie ma okna, w nosie ma firanki, przydepnięte kapcie Johna i jego nieuświadomioną wyprowadzkę. Chciał sarknąć, ironizować i bezlitośnie wychłostać werbalnie tego małego, śmiesznego faceta, ze sztywnymi, szaropopielatymi włosami, ze zmarszczkami bruzdowymi przy ustach i uciśnionym nie-tak-znowu-hetero libido. Sherlock chciał pokazać Johnowi gdzie jego miejsce, chciał go usadzić...
Nic z tych rzeczy nie zrobił. Wstał z kanapy i powędrował za Watsonem w celu wyjęcia ze schowka drabinki. Zawiesił firanki szybko i metodycznie, jego własny wkład w wyprowadzkę Johna.
Gdy kończył ostatnią firanę John podszedł do drabinki, na której stał Sherlock i ujął go dłonią za łydkę. Jego dłoń była duża i ciepła i Sherlock odkrył, że nie może oddychać.
"Sherlock..."
"Nic do mnie teraz nie mów."
John skinął głową, oblizał usta i wycofał swoją dłoń z łydki Sherlocka, pozwalając mu zejść z drabinki i oddalić się czym prędzej do sypialni.
CZYTASZ
Johnlock (Tłumaczenie)
FanfictionJedna historia. Dwoje ludzi. Wspólne losy. Johnlock, Johnlock i jeszcze więcej Johnlocków. Opowieści tłumaczone z AO3, fanfiction.com i innych stronek. Zgoda jest:)!