3. Żartujesz sobie?

801 105 10
                                    

Musiałem wyglądać jak palant, wpatrując się w jej plecy z dwoma słoiczkami koncentratu w dłoniach i z szeroko rozdziawionymi ustami. Przez chwilę rozważałem, czy nie jest omamem, fatamorganą, oszustwem mojego mózgu, wywołanym brakiem kawy o tej porze - ale nie, była tam, rozmawiała ze sprzedawczynią, ważyła w dłoni pomarańcze i sprawdzała miękkość mango. Rzeczywista, zwyczajna, niemalże taka, jaką ją zapamiętałem. Może odrobinę bardziej opalona, trochę szczuplejsza. Uśmiechnięta szczerze i beztrosko.

Chciałem niezauważenie wymknąć się; przynajmniej tak mi się wydawało, bo moje ciało zareagowało odmową na pragnienia mózgu. Nogi poniosły mnie w jej stronę, ręką musnąłem ramię, okryte jedynie cienkim rękawem niebieskiej bluzki. Odwracając się w moją stronę, z zaskoczenia pisnęła, rozszerzając brązowe oczy i lustrując naprędce moją twarz.

— O mój Boże! — wydusiła z siebie, niemal rzucając koszykiem o podłogę i impulsywnie ujmując moją twarz w swoje dłonie. Zanim zdążyłem to powstrzymać, zdusić w zarodku, kąciki moich ust powędrowały ku górze, a spomiędzy warg wydostało się rozbawione parsknięcie.

— Blisko, ale nie — mruknąłem miękko. Była tak zdumiona, że nawet nie zauważyła, że sobie z niej żartuję. — Od jak dawna jesteś w Los Angeles, Eleanor?

— Będzie już z trzy dni, tak myślę. — Zostawiając w spokoju moją twarz, cofnęła się o krok i podrapała po karku, zażenowana swoim nagłym wybuchem. — Zupełnie się ciebie tutaj nie spodziewałam.

— To mogłaby być moja kwestia.

Cień uśmiechu zagościł na jej twarzy, gdy zakładała zbłąkany kosmyk za ucho.

— Myślałam, że takie wielkie gwiazdy mają swoich ludzi od zakupów — zauważyła, unosząc zadziornie brew. Dziwnym było uświadomić sobie, że minęło stanowczo zbyt dużo czasu, odkąd widziałem ją uśmiechającą się w ten sposób. Taką zwyczajnie radosną. Kiedyś była właśnie takim typem kobiety. Potrafiła żartować, śmiać się, promienieć tym specyficznym rodzajem ciepła, który zbierał wokół niej ludzi i wzbudzał z miejsca zaufanie. Choć przecież życie jej nie oszczędziło, chociaż swego czasu ciężko było zobaczyć ją bez opuchniętych od płaczu oczu, teraz nijak nie przypominała tej wyblakłej, rozgoryczonej osoby. Miło było patrzeć na nią w tym stanie, nawet jeśli nie miałem pojęcia, co pozwoliło jej wyrwać się z beznadziei i przygnębienia.

— Widocznie nie jestem jeszcze dość sławny, żeby ktoś chciał za mnie kupować papier toaletowy — stwierdziłem, rozkładając bezradnie ręce, a Calder roześmiała się, by po chwili schylić po wypełniony zakupami koszyk. Nie kontrolowałem tego, z jaką zawziętością świdruję ją wzrokiem, jak próbuję spojrzeniem wydrzeć odpowiedzi na niezadane dotąd pytanie. Słowa bezgłośnie odbijały się od naszych czaszek, wzburzały myśli, taranowały wręcz zdrowy rozsądek.

Chciałem wiedzieć. Pragnąłem odpowiedzi, potwierdzenia swych domysłów. Zamierzałem karmić swoją nadzieję, wypełnić się nią i wierzyć, że złośliwy los w końcu zaczął mi sprzyjać. Ciekawość wręcz wyżerała mnie od środka, paliła każdy centymetr skóry, kąsała i szczypała, prowokując mnie do rozpoczęcia przesłuchiwania. Czułem się poniekąd winny temu, że choć rozmawiałem teraz z Ellie, nie potrafiłem w pełni docenić jej obecności. Nie umiałem zapomnieć o tym, że gdy ostatni raz widziałem jej twarz na pamiętnym filmiku, znajdowała się u jej boku jeszcze jedna osoba. Kobieta, która wstrząsnęła moim życiem, zasiała chaos w uporządkowanym planie.

Czy Eleanor Calder wróciła do Los Angeles sama?

Zastanawiałem się, w jakie zdanie ubrać swoje wątpliwości. Jakim słowem przysłonić szczenięcą ufność, tak żenującą, biorąc pod uwagę mój wiek.

Fuksja || n.hOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz