Rozdział czwarty

12.6K 810 71
                                    

"Gwiazd, które widzimy na niebie, być może już nie ma [...]"

— Tennessee Williams


Od zawsze uwielbiałam przebywać wśród ludzi. Uwielbiałam poznawać nowe osoby, poznawać ich historie i cechy charakteru. Z każdym potrafiłam się dogadać i z wieloma utożsamiać. Nie żartuje, dogadywałam się nawet z cholerykami. Zaczepiałam obcych, aby podyskutować o niesprawiedliwości w świecie polityki, porozmawiać o pogodzie czy nowinkach na świecie. Potrafiłam bez powodu uśmiechnąć się do kogoś na ulicy, bo wiedziałam, że mogę tym poprawić komuś dzień.

Po wypadku zmieniło się wszystko, w tym moje nastawienie. Przebywanie wśród ludzi, a szczególnie wśród moich bliskich, sprawiało mi wiele trudności. Zauważyłam, że od kiedy wróciłam do pracy, przeszło dwa tygodnie temu, częściej niż zwykle bywają te cięższe dni, kiedy podniesienie się z łóżka jest moim największym wyzwaniem. Mogę nie odzywać się cały dzień, a robię to tylko wtedy, kiedy wymaga tego moja praca. Nie wdaje się w krótkie rozmowy z klientami, z Timem wymieniam się wyłącznie informacjami odnośnie zamówień w kawiarni. Taki dzień ma miejsce dzisiaj. Nie chodzi wcale o lenistwo, czy humorki, a o poczucie bezradności wobec pustki obezwładniającej cały mój umysł. A mnie coraz gorzej wychodzi ukrywanie tego, niezależnie, jak bardzo się staram.

Od kiedy tylko wstałam, poczułam strach i miażdżące poczucie samotności, które mi towarzyszy, od kiedy go nie ma. Obudziłam się atakiem paniki i chwilę zajęło mi, zanim doszłam do siebie. Rozważałam dzień wolny, ale w jakim świetle by mnie to postawiło przed panią Whitmoore? Czy to nie potwierdzałoby jej słów, że sobie nie radzę? Każdego dnia cierpię i mam świadomość, że tego bólu nie da się uleczyć, ale pozostanie w łóżku kolejne dni, sprawiłoby, że moi bliscy utwierdziliby się w przekonaniu jak wielką porażką jestem. Nie wiem, czy jestem w stanie znieść myśli, że po raz kolejny ich zawodzę. Ich, ale również siebie.

— Czy życzy pani sobie czegoś jeszcze? — zapytałam cichym głosem jedną z klientek środowego popołudnia. Ruch był niewielki, dlatego, aby uniknąć troskliwego spojrzenia mojej szefowej i przyjaciela, dbałam o klientów mocniej, niż zazwyczaj. Pytałam, czy mają ochotę na coś więcej, albo czy mogę posprzątać po ich deserze, gdy tylko ujrzałam jak odkładają sztućce na talerzyku. Gorliwie szukałam miejsc na zapleczu, w których mogłabym posprzątać. Ku mojemu nieszczęściu, wszystko było w nienagannym stanie.

— Dziękuje, niczego nie potrzebuje — powiedziała z uśmiechem kobieta, a ja miałam ochotę się rozpłakać z tego powodu, ponieważ potrzebowałam zajęcia, aby się jakoś trzymać. Uśmiechnęłam się delikatnie do niej, kiwając głową, choć był to tak wymuszony grymas, że z pewnością wzięła mnie za wariatkę albo pracoholiczkę.

Udałam się do lady, gdzie zaczęłam polerować filiżanki. Następnie ułożyłam wszystkie starannie na tacy, aby włożyć każdą z nich równo do gabloty. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, ale ostatecznie znalazły się na podłodze, rozsypane w drobny mak.

Oczy wszystkich, jak na zawołanie zostały skierowane na moją osobę. Nawet muzyka płynąca z radia ucichła. Byłam w centrum uwagi, mimo że tak desperacko pragnęłam zaszyć się z dala zasięgu wszystkich. Udawać, że jestem normalną osobą. Jednak to zajęcie wychodziło mi tak kiepsko, że jedyną opcją było przeżywanie wszystko bez obecności osób, które nie rozumiały mojego stanu. Chociaż, kogo ja właściwie oszukuje? Sama go nie rozumiałam. Nie rozumiałam, jak szybko moje nastawienie do życia może się zmienić. Nie rozumiałam tego, jak nie panuje nad atakami paniki. Nie rozumiałam złości, wszystkich wylanych łez i dlaczego moje rany wciąż się nie zabliźniają.

— Daj, zajmę się tym — powiedział Timothy, znajdując się nagle obok mnie. Obserwowałam pustym wzrokiem, jak sprząta mój bałagan. Dosłownie i w przenośni. To sprawiło, że poczułam się coraz gorzej. Nie mogłam już dłużej kontrolować swojego oddechu, który stał się płytki. Nie kontrolowałam dłoni, które trzęsły się, jakbym była na głodzie alkoholowym. Nie kontrolowałam niczego, co się działo wokół mnie. — Brooke, wszystko w porządku?

Kiwnęłam przecząco głową. Jak na zawołanie łzy zaczęły płynąć z mojej twarzy, a ja poczułam nieodpartą potrzebę, by znaleźć się z dala od wszystkich.

— Ja... Muszę iść — wyszeptałam, po czym szybko wybiegłam z kawiarni, nie dając Timowi szansy na reakcje. Nie byłam nawet pewna, czy usłyszał moje słowa. Być może wypowiedziałam je wyłącznie we własnej głowie.

Bo to właśnie w niej panuje największa wojna pomiędzy poczuciem obowiązku wobec prostych, codziennych czynności, a coraz bardziej pochłaniającą mnie depresją.

Biegłam przed siebie, właściwie nie wiedziałam nawet dokąd. Potrzebowałam wytchnienia, chwili, w której mogłabym popłakać nad swoim żałosnym życiem i tym, jak bardzo tęsknie za Willem.

Nie zważałam na nic. Na to, że trącam łokciami innych ludzi, którzy posyłali mi zdenerwowane spojrzenia. Inni nawet mówili coś pod nosem, ale nie przejmowałam się, tylko biegłam przed siebie. Płuca błagały o dawkę tlenu, ale nie potrafiłam się zatrzymać. Słyszałam tylko własne myśli, karcące mnie za to, że żyje. Że Will odszedł, a ja jestem, choć teoretycznie jakby mnie nie było.

Nie zważałam na ulicę, na własne bezpieczeństwo, gdy klaksony aut gorączkowo na mnie trąbiły.

— Brooklyn, na miłość boską, co ty wyprawiasz?

Silne ramiona oplotły mnie w pasie. Mimo że próbowałam się wyszarpać, nie miałam tyle siły co on. Ethan zacieśnił uścisk i wtedy dopiero przestałam walczyć. Dopiero wtedy poczułam się wycieńczona.

— Chodź, pomogę ci.

Mężczyzna podniósł z ziemi swoje zakupy spożywcze, które musiał upuścić, chwycił mnie za rękę, a następnie zaprowadził na parking, znajdujący się tuż przy jednej z wielu galerii handlowych w tej dzielnicy. Tam otworzył drzwi do swojego auta i pomógł mi wsiąść do wnętrza.

Całe zdarzenie wyglądało niecodziennie, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, a ja byłam zbyt pogrążona we własnym mroku, aby zareagować.

Po odpaleniu silnika jechaliśmy w głuchej ciszy. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie zabrałam z kawiarni moich rzeczy ani odzieży wierzchniej. Dopiero podkręcone ogrzewanie sprawiło, że przestałam się trząść, choć wciąż we mnie buzowało setki sprzecznych emocji.

Gdy ponownie byłam w stanie racjonalnie myśleć, poczułam wielki wstyd, który uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba. Ethan zapewne ma mnie za wariatkę, od kiedy został świadkiem mojego ataku paniki. Nie odważyłam się na niego spojrzeć przez całą drogę, czy chociażby zapytać, dokąd jedziemy skoro nie zna mojego adresu. Czułam tylko jak głowa mu paruje od własnych myśli. Nie odezwałam się jednak. Cokolwiek bym nie powiedziała, było zbędne, bo jak wytłumaczyć mu to, co widział na własne oczy? Jak wytłumaczyć coś, co łamało moje serce za każdym razem, kiedy spoglądałam we własne odbicie w lustrze?

Na miejsce dojechaliśmy w kwadrans. Ethan wysiadł z auta, a następnie otworzył mi drzwi, po czym bez słowa zaczęłam podążać za nim w kierunku starej, zadbanej kamienicy. Była jak wyjęta z magazynów architektonicznych. Zapewne luksus mieszkania tutaj jest nie na moją kieszeń. Szkoda. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak odcinam się w jej wnętrzu od wszystkiego, co było niegdyś moim wspomnianym wszystkim.

Weszliśmy do środka, a po chwili znaleźliśmy się w mieszkaniu. Mieszkanie wręcz krzyczy, że należy do niego po tym, jak zostało surowo urządzone, w ciemnych, stonowanych odcieniach. Żadnych dodatków, zdjęć bliskich. Jakby dopiero się wprowadził. Być może zrobił to z premedytacją, a wspominki rodziny są dla niego zapałką w pokoju oblanego benzyną.


— Usiądź w salonie, zaparzę herbatę.

Zbyt oszołomiona tym, co się dzieje i gdzie się znajduję, usiadłam posłusznie na kanapie. Ethan wrócił po kilku minutach, podając mi parujący kubek.

— Słuchaj, nie będę pytać co się wydarzyło, że biegałaś po ulicy, nie zważając na to, że mogłaś zginąć pod kołami aut. Jak masz ochotę to cię wysłucham, a jeśli nie chcesz w ogóle tutaj być, odwiozę cię do domu. Możemy posiedzieć też w ciszy albo obejrzeć film. — Westchnął głęboko, a następnie kontynuował. — Wiedz, że jestem tutaj, jakbyś chciała pogadać. Czasami prościej jest powiedzieć coś bardzo osobistego komuś obcemu. To trochę mniejsze ryzyko, otworzyć się przed kimś, kto nic o tobie nie wie.

Oniemiałam. Potrafiłam tylko patrzeć się na niego, pełna podziwu do jego całej postawy. Ludzie są z natury ciekawi, a on zdawał się rozumieć. Była to odmienna rekcja, do której już przywykłam. Wszyscy kazali mi rozmawiać o uczuciach, aby się nie zamykać w sobie. Ethan był inny. Dał mi wybór.

— Dziękuje — powiedziałam. Nie wiedziałam nawet co innego miałabym dodać, było mi wystarczająco głupio. — Nie chcę siedzieć Ci na głowie, dlatego możesz odwieźć mnie dosłownie gdziekolwiek. Zapomniałam kluczy z pracy, a w tym stanie już nie chcę się tam pojawiać. Nie będę umiała odpowiedzieć na te wszystkie pytania.

Wzruszył ramionami i wygodniej usadowił się na swojej kanapie.

— W porządku, możesz tutaj przenocować, jeżeli nie czujesz się na siłach, aby zmierzyć się ze wszystkimi demonami dzisiejszego dnia.

Kiwnęłam głową, wdzięczna za jego obecność. Pomimo tego, że widzieliśmy się dwa razy w życiu, nie czułam niebezpieczeństwa. Zaufałam Ethanowi, niezależnie od tego, jak wyglądała sytuacja, czy jakimi słowami można by mnie określić. Chora psychicznie? Być może, bo nie czułam się zdrowo. Moje wnętrze było rozszarpane, a kolejne dawki nękających mnie codziennie myśli, pogłębiały rany. Chryste, ile będę w stanie ich znieść, zanim one mnie zabiją? To pytanie zawisło w mojej głowie niczym wzrok Ethana skierowany wprost na mnie. Milczał. Milczał i obserwował. Jakbym była jego największą rozrywką dzisiejszego wieczora.

— Bolało?

Zaskoczona, uniosłam brwi.

Ethan przewrócił oczami i wskazał na ledwo widoczną, przy tak kiepskim świetle lampy, bliznę, która ciągnęła się na moim przedramieniu.

Zaraz, on naprawdę przewrócił na mnie oczami?

— Boli do tej pory — wyszeptałam.

Oh, gdyby tylko wiedział, co kryje się za moimi słowami, może miałby mnie za mniej szurniętą, niż zapewne każdy uważa. On jednak kiwnął głową i zwrócił się w stronę telewizora. Zaczął bawić się pilotem i przełączać kanały, aż w końcu westchnął.

— Te rany, Brooklyn, tak naprawdę nigdy nie przestaną boleć. Czasem będą tak nieznośne, że poczujesz jakby wypalały dziurę w twoim wnętrzu. Trzeba po prostu je zaakceptować. Zacisnąć zęby i nauczyć się żyć z bólem. Po czasie przestanie ci to tak doskwierać.

Mogę przysiąc na własne życie, że zauważyłam ile go kosztują te słowa. Jego czyny i postawa wobec mojej osoby. To, jak delikatnie, ale równocześnie stanowczo daje mi znać, że to w porządku czuć się jak chodząca tragedia, bo w każdym się jakaś kryje. Po prostu niektórzy umieją doskonale to ukrywać.  

Mówić i jednocześnie rozumieć; jak wielką wydaje się to sztuką.

Połowę społeczeństwa zaliczyłabym do tych osób, które wolą przemilczeć to, co ich nurtuje, bo dla nich samych temat okazuje się zbyt ciężkim kawałkiem chleba. Zapominają i nie dzielą się swoim doświadczeniem z ludźmi, chociażby po to, aby poprawić im samopoczucie. Udowodnić, że jakoś to będzie, że mogło być gorzej. Ethan pod każdym względem jest inny. I jestem zszokowana przede wszystkim jego zrozumieniem. Sam w tej chwili przeżywa swoje prywatne katharsis. Próbuje jednak wczuć się w moje, przez co to wszystko, co swoją postawą zamierzał mi przekazać jest dla mnie swego rodzaju ukojeniem. 

Absolutna samotność, którą odczuwałam, nawet będąc wśród bliskich, wydawała się identyczna z tą, która biła od Ethana. Uczucie uniwersalnej pustki, przeczucie, że nasze istnienie zbliża się do jakiejś bolesnej i ostatecznej katastrofy połączyły się i pogrążyło nas to do końca wieczora w stan prawdziwego myślenia o śmierci. Przynajmniej w moim wypadku były to myśli o śmierci.

 Jednak różnica polegała na tym, że po raz pierwszy, wcale nie miałam ochoty umierać.

Love, Brooke.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz